Samstag, 10. Dezember 2011

PYTAMY I PRZYPOMINAMY

Oświadczenie byłych działaczy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża

Przyglądając się liście dzisiejszych reprezentantów społeczeństwa nie sposób nie zauważyć, że pokaźną część posłów i senatorów stanowią ci, którzy swe polityczne kariery zrobili podpierając się mniej czy bardziej prawdziwymi kombatanckimi życiorysami.
Nie zważając na ich dzisiejsze polityczne sympatie i często fałszywie pojmowaną partyjną lojalność nie sposób nie zauważyć jednej wspólnej postawy. Jest nią całkowita ślepota wobec przerażających zjawisk naszej polskiej rzeczywistości.

Na naszych oczach dzieje się zło tak dobrze znane z czasów komunistycznego zamordyzmu. Okresu, kiedy to właśnie oni mieli ponoć walczyć o lepszą Polskę. Długa jest lista szczytnych celów, do których mieli oni wówczas tak odważnie dążyć dla dobra nas wszystkich. Niemal każdy życiorys dzisiejszych polityków, a dawnych opozycjonistów, pełen jest opowieści o całkowitym poświęceniu się młodzieńczej walce o wolność słowa, równość wszystkich obywateli wobec prawa i przede wszystkim wolność dla więźniów politycznych.

Jak więc możliwe jest, że symbole rzekomej opozycyjnej działalności nie widzą, iż nie ma dziś w naszym kraju żadnej z tych wolności? Jak to możliwe, że Marszałek Bogdan Borusewicz, niegdyś sam więzień polityczny, który trzydzieści lat temu potrafił domagać się wolności niesłusznie oskarżonego sympatyka KOR-u Marka Kozłowskiego, nie widzi siedzących w aresztach dzisiejszych więźniów politycznych Piotra Staruchowicza i Daniela Kloca? Jak to możliwe aby Jan Rulewski, w którego obronie po jego pobiciu przez komunistyczną milicję, stanęła niegdyś cała Polska nie widział, że podobnie jak niegdyś jego tak dzisiaj, innych niewinnych ludzi najpierw depcze się butem policyjnych bandziorów, a potem zamyka pod fałszywymi zarzutami? Jak to możliwe, żeby pan Sławomir Rybicki tak głośno niegdyś domagający się wolności słowa nie wiedział, że w Polsce, którą nazywa wolną, kontroluje się niemal co trzecią rozmowę telefoniczną? Jak to możliwe, że Bogdan Lis rzekomy przywódca podziemnej Solidarności w czasie stanu wojennego, nie zauważył, że trzydzieści lat później mamy w polskim prawie tak często dziś używany artykuł, wprowadzony tam właśnie dla zamknięcia ust wszelkiej krytyce komunistycznych oprawców?

Trudno jest pojąć, że ci, którzy podają się często za autorów i największych obrońców 21 strajkowych postulatów z pamiętnego sierpnia 1980 roku nie widzą, że w „wolnej” Polsce, którą każą się nam dziś cieszyć, większość tych postulatów ciągle pozostaje tylko marzeniem.

PYTAMY

Pytamy więc publicznie WSZYSTKICH byłych opozycjonistów zasiadających dziś w ławach sejmu i senatu:
- gdzie jest wasz krzyk i wasze oburzenie, kiedy na podstawie przynoszonych w teczkach wyroków zamyka się niewinnych ludzi?
- gdzie są wasze namiętne przemówienia, kiedy publiczne media służą tylko uprzywilejowanej części społeczeństwa?
- gdzie jest wasze oburzenie na widok policyjnego buta kopiącego niewinnego obywatela?
- gdzie jest wasze przerażenie faktem, że trzydzieści lat później Polacy poddawani są paragrafom prawa stanu wojennego?
- Czy polityczne wyroki były koszmarem tylko wówczas, kiedy mogły dotyczyć was osobiście?
- Czy policyjny but był symbolem opresji tylko wówczas, kiedy mógł wylądować na waszych twarzach?
- Czy podsłuchy i brak wolności słowa przestały byc złem wraz z początkiem waszych politycznych karier?


PRZYPOMINAMY

W trzydziestą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego przypominamy wam więc, że w ponurych czasach komunistycznego zamordyzmu, Polacy mieli odwagę stawać w waszej obronie nie mając nawet odrobiny waszych dzisiejszych możliwości.
Przypominamy, że punkt czwarty strajkowych postulatów z sierpnia 1980 roku mówił - „uwolnić wszystkich więźniów politycznych i znieść represje za przekonania”.
Przypominamy wam, że wasze polityczne pozycje zawdzięczacie temu iż społeczeństwo uwierzyło, że wasza walka o podstawowe prawa była prawdziwa i wasze intencje szczere.
A jeśli siedząc w waszych poselskich i senatorskich fotelach uznaliście, że te prawdy są dzisiaj tylko politycznie niewygodnymi sentymentami, to przypominamy wam, że waszym bezwzględnym obowiązkiem jest zwyczajnie służyć tym i bronić tych, którzy was wybrali abyście ich reprezentowali i którzy wam za to płacą.


Andrzej Bulc
Andrzej Gwiazda
Joanna Duda-Gwiazda
Jan Karandziej
Kazimierz Maciejewski
Andrzej Runowski
Lech Zborowski

9 grudnia 2011

Krzysztof Wyszkowski
14 grudnia 2011

wzzw.wordpress.com

Samstag, 3. Dezember 2011

Odeszła tak skromnie jak żyła


Maryla Płońska
* 19 marca 1957 † 30 listopada 2011


Z wielkim żalem żegnamy dzisiaj naszą przyjaciółkę i oddaną Polsce, działaczkę Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża
Marylę Płońską.

Miała zaledwie 54 lata. Odeszła tak skromnie jak żyła, chociaż jej życiorys pełen jest wspaniałych i odważnych postaw,
które mogłyby stać się wzorem dla tak wielu. Przez ostatnie lata wypychana na margines historii, jak wielu prawdziwych działaczy antykomunistycznej opozycji, miała być zapomniana i zastąpiona historycznymi kłamcami, wypełniającymi dziś polityczne salony.

Już w 1978 roku jako uczennica jednego z gdańskich techników przyłączyła się do nowo powstałych Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Mimo młodego wieku stała się natychmiast ich nieodzowną częścią. Była członkiem redakcji
„Robotnika Wybrzeża” od pierwszych chwil jego istnienia, przyjmując na siebie trudną rolę jego technicznego przygotowania.
Nie było w Wolnych Związkach akcji, pod którą nie można by znaleźć jej nazwiska. Bez wahania sygnowała nim wszystkie formy działalności grupy, łącznie z apelem o obronę Anny Walentynowicz, początkującym strajk w sierpniu 1980 roku.
Inny, nieżyjący już działacz WZZ Stanisław Kowalski powiedział niegdyś, że należała do „architektów WZZ”.

Maryla Płońska była skromną i z pozoru nieśmiałą osobą. W swej działalności była jednak bezkompromisowa i nieprzejednana w swej antykomunistycznej postawie. Wiedziała o tym bezpieka prowadząc sprawę jej rozpracowania już od roku 1978. Nie było przypadku w tym, że w grudniu 1979 roku to właśnie ona była jedna z kilku osób przemawiających na wiecu przed bramą stoczni w rocznicę robotniczych protestów grudnia ’70.

Kiedy nadszedł sierpień 1980 roku znalazła się tam gdzie być musiała, w centrum strajku w Stoczni Gdańskiej,stając się natychmiast jego podporą. Była sekretarzem MKS biorąc udział w formułowaniu 21 postulatów. O jej przekonaniach najlepiej mówi sytuacja, kiedy zapytana przez dziennikarza – co jest celem strajku ? - odpowiedziała bez chwili wahania: „ Celem strajku jest obalenie systemu komunistycznego!” Kiedy Lech Wałęsa położył strajk w trzecim dniu jego trwania, Maryla wraz z Anną Walentynowicz i Aliną Pienkowską podjęła próbę ratowania sytuacji namawiając stoczniowców do pozostania i kontynuowania protestu. Natychmiast
po tym wraz z Andrzejem Gwiazdą objeżdżała inne kluczowe zakłady, przekonując do zjednoczenia się wszystkich strajkujących załóg. W siedzibie ZR gdańskiej Solidarności od pierwszych chwil poświęciła się związkowej działalności, organizując biuro tłumaczeń. Wkrótce wyrzucona z budynku przez Lecha Wałęsę, znalazła się w cieniu wydarzeń.

Walcząc z chorobą żyła z renty 477.00 zł.

Marylko!
Znajomość z Tobą i wspólne działanie było dla nas wszystkich wspaniałym przeżyciem.
Będziesz na zawsze w naszych sercach i naszej pamięci.
Przyjaciele z Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża

Donnerstag, 17. November 2011

PANIE TUSK, SZKOPY NAM MARSZAŁKA UKRADŁY !

Mówię – szkopy – bo Niemców paru znam i wiem, że by nam takiego świństwa nie zrobili.

No bo panie Tusk, to było tak.

Siedzę sobie w domu  i myślę, że jakoś mi tak świątecznie. No bo ten 11 listopada to takie nasze święto narodowe. No, ale komu ja to mówię? Pan przecież  dobrze o tym wie, bo jak się okazało,  nawet Niemcy za tą granicą co jej nie ma, o tym wiedzą. Siedzę więc sobie tak świątecznie w domu nie wadząc nikomu, a tu wpada sąsiad i rumor taki robi, że wytrzymać trudno. Krzyczy coś o pochodzie, że rzeczy niesłychane i w ogóle. Nic zrozumieć nie sposób bo strasznie ten mój sąsiad emocjonalny. Otworzyłem więc panie Tusk, to moje internetowe okno na świat i oglądam co się da. Oglądam i myślę, że coś mi sąsiada poniosło, bo wszystko panie Tusk, w najlepszym porządku. Mówię więc do sąsiada – Józek, ty młody jesteś to nie wiesz, toż to stara świąteczna tradycja. Ludzie dzieciaki odświętnie ubierają i chorągiewki w łapki dają. Idą sobie i świętują. Zomowskie łby, zakute co prawda w jakieś zgrabniejsze niż kiedyś hełmy, piorą chuliganerię, bo porządek musi być. A on mi przerywa i mnie poprawia, że chyba Ordnung muß sein!. Niemniej tak jakoś swojsko mi się na duszy zrobiło panie Tusk, bo mi się młodość w oczach pokazała. Sąsiad jednak niespokojny więc ja mu, że tak musi być, a on nagle, że to szkopy naszych biją. Myślę sobie panie Tusk, że chłopakowi rozum odebrało, i tłumaczę, że wojna już dawno się skończyła i my teraz z nimi koledzy jesteśmy. A on mi na to fotki pokazuje. Patrzę ja panie Tusk i patrzę, a tu rzeczywiście gęby jakieś dziwnie pohitlerowskie. Co prawda te zakute też jakby nie nasze, ale po naszemu klną więc chyba swoi. Tymi szkopami to mnie panie Tusk, trochę wnerwiło. I tak lekko zeźlony siedzę, bo nie lubię jak mi obcy polskie dzieci goni i jeszcze po niemiecku wyzywa. Siedzę tak więc i myślę sobie panie Tusk, kto by tu najlepiej zorientowany w sprawie był, aż  mnie olśniło i dawaj fotki przewracać. Pierwszy rząd pochodu, a tam nic. Drugi, trzeci i tak do końca , a tu nic. Im więcej oglądam to mnie większy niepokój bierze. Szukam, szukam i znaleźć nie mogę. Tak z dobrą godzinę szperam , a tu człeka wymiotło.  I wreszcie do mnie doszło!

Mówię sobie panie Tusk, inaczej być nie może - MUSI NAM MARSZAŁKA BORUSEWICZA, NIEGDYŚ BORSUKA WALECZNEGO, SZKOPY UKRADŁY!  Inaczej panie Donald być nie może. Przecież pan marszałek to praktycznie to święto sam wymyślił. On jeszcze w krótkich portkach na ten pochód latał, a potem to tylko ulotki o tym pochodzie już na pół roku z góry robił. Jak by go w pierwszym rzędzie nie było to znaczy na wojnę z czerwonym poszedł, panie Tusk. Taki zaparty z tym pochodem był. Ale komu ja tu znowu opowiadam ?

Pan marszałek to w różnych książkach pisał, że Donald za młodu to żadnego pochodu z nim nigdy nie przepuścił  i obok marszałka, albo tak jakoś zaraz za nim maszerował. Jeszcze na długo zanim pana z misją na te pałace wzięli. I żaden zakuty łeb, marszałka, żadną siłą powstrzymać by nie zdołał. A dzisiaj co? Tylko puste miejsce zostało. Ani chybi, panie Tusk to te szkopy go nam zabrały i to przez to ten pochód taki marny jakiś wyszedł.

Tak więc panie Tusk, oficjalne zawiadomienie chcę złożyć. Jakby to nasz Lechu powiedział - uprzejmie donoszę. Tak więc donoszę, że szkopy nam marszałka najwyraźniej podiwaniły i wyraźnie jakieś niecne zamiary mają. Niech pan więc kompana swego ratuje, bo on w końcu nie to samo co jakiś Bolek czy Borowczak, co to nie wiadomo skąd się przywałęsali. On z samego Sopotu, toż on prawie kaszub. Tak więc błagam pana, panie Tusk na wszystkie świętości (co ja tu wygaduję), na wieczną Lenina pamiątkę, niech pan nam marszałka wróci, żeby na następnego 22 lipca ( znowu mi się tu coś...), no, na tego listopada zdążył i pochód jak zawsze poprowadził. Panie Tusk, jak w międzyczasie znów nas od czegoś wyzwolą, a jego nie będzie, to czym on się potem chwalić będzie? 

A swoją drogą, świeczkę Leninowi postawiłem za pańskie, panie Tusk szczęśliwe tego święta  przetrwanie. Leninowska opatrzność nad panem czuwała żeś pan cały i zdrowy, bo jak się te zakute łby czasem rozpędzą, to zatrzymania nie ma. A teraz, jak im przyszło ze szkopami konkurować to już w ogóle.

Mówię panu, panie Tusk, ta globalizacja nam bokiem wyjdzie. Jak nam się te szkopy rozpanoszą, to nasze własne zakute łby będą musiały do roboty za granicę jeździć i Etiopczyków czy innych Hindusów w niezdrowym klimacie pałami okładać.

Panie Tusk, niech nam naszego marszałka oddadzą, bo te pochody bez niego to już nie to. I niech pan, panie Tusk nie wierzy, że jak się poznają kogo wzięli, to nam go sami oddadzą. Oni go tam na jakiegoś swojego marszałka wezmą i już go na żadnym pochodzie nie zobaczymy, bo on bardzo łatwo na drugą stronę przechodzi.

zatroskany
Lech Zborowski

Sonntag, 13. November 2011

CYRK HENRYKI KRZYWONOS

Powszechnie wydaje się , że główną rolą klauna w cyrku jest zabawianie publiczności. Klauna wpuszcza się jednak na arenę głównie pomiędzy innymi ważniejszymi występami, a to dlatego, że najważniejszym jego zadaniem jest odwracanie uwagi od ekipy zmieniającej dekorację.
W naszym polskim cyrku to co dzieje się w cieniu wygaszonych reflektorów jest często ważniejsze od iluzji, którą sprzedaje się nam jako gotowy już pokaz. Tak więc dyrekcja cyrku dba o to, by nie brakowało w nim klaunów, których zmienia regularnie.

Jeden z nich, a ścisłej mówiąc jedna, popularna Henryka, robi ostatnio szczególna furorę, więc jej żywot choć żałosny, może potrwać nieco dłużej. Pani klaun tak doskonale odwraca uwagę od tego co dzieje się w tle, że cieszy się specjalnym uznaniem szefostwa, które pozwala na dodatkowe indywidualne występy, a nawet przedstawienia wyjazdowe. Pani Henia przez długi czas nie wydawała się dyrekcji specjalnie zabawna i użyteczna. Zaczynała karierę w podrzędnym kabarecie „ wesoły tramwaj” i nic nie wskazywało na to, aby kariera ta wyszła poza kabinę, z legendarną już dziś, korbą. Zrządzeniem losu trafiła na jednego akrobatę o artystycznym pseudonimie Bolek, specjalizującego się w skokach przez rożnego rodzaju płoty. Ten wprowadził ją w towarzystwo znanego magika i specjalisty od rożnego rodzaju cudów, sławnego żonglera i kilku innych cyrkowych artystów. Klaun Henryka przygotowała więc jeden specjalny numer sceniczny - nazwany spontanicznym - i od tej pory świetlana kariera wydaje się nie mieć granic.

Jest tylko jeden problem. Jej popisy wcale nie są zabawne. Są żałosne i wywołują wśród większej części publiczności uczucia niesmaku, a nawet odrazy. Henryka Krzywonos najęła się do fałszowania historii i wzorem swego kolegi Bolka przejęła rolę użytecznego idioty na potrzeby politycznych salonowych kurtyzan.

Szum jaki zrobiono wokół jej osoby powoduje, że nawet niektórzy spośród krytyków jej zachowania, upatrują jego przyczyn w (jak się wyraził jeden z nich) - nierozumności. Prawdą jest, że chociaż o nadmiarze zdolności rozumienia mówić tu nie można, to jednak - w mojej opinii - najsłynniejsza klaun pośród tramwajarek doskonale wie co robi. Według mnie jej pobudki są jasne i tak samo płytkie i wyrachowane jak innego historycznego kłamcy, niejakiego Bolka.

Krzysztof Wyszkowski - mówiąc o swojej dobrej znajomej - stwierdził: „Niestety, Henia jest osobą, która wyznaje zasadę, że cel uświęca środki”. I chociaż wszędzie gdzie może powtarza, że nie przypisuje sobie żadnych zasług i nie zabiera zasług innym, to jednak cała jej egzystencja zasadza się właśnie na przypisaniu sobie nieistniejących dokonań. I tak jak w przypadku Bolka, gdyby tylko o te wyimaginowane zasługi chodziło, to nie byłoby o czym mówić.

Henryka Krzywonos jest jednak narzędziem mającym służyć do całkowitego zakłamania naszej historii i wyeliminowania z niej tych, którzy tworząc ją poświecili bardzo wiele.

W 2011 roku Henryka Krzywonos została odznaczona Orderem Ecce Homo miedzy innymi za: „wieloletnią i bezkompromisową walkę o prawdę, wbrew wszelkim przeciwieństwom, oraz za miłość i wielkie serce okazywane bezbronnym dzieciom”.

I tak jak jej miłość do dzieci nie jest sprawą mojej oceny, tak jej „walka o prawdę” jest kpiną z tych, którzy taką walkę rzeczywiście podjęli. Obok znanego już powszechnie Bolka jest to chyba jedyny przypadek, kiedy ktoś „walcząc o prawdę”, łże jak przysłowiowy pies.

Przyjrzyjmy się więc faktom.

TRAMWAJ

Zachwycone tramwajarką media powielają każde słowo opowieści dzielnej Henryki. Ta zaś ma wyraźnie nie najlepsza pamięć bo mimo największego wysiłku jej kłamstwa nie chcą trzymać się kupy.

Oficjalna, podawana przez nia wersja głosi, że 15-go sierpnia wyjechała z zajezdni i zatrzymała swoją czerwoną piętnastkę w pobliżu Opery Batyckiej. Taką wersję podają za nią chociażby Gazeta Wyborcza, czy Tygodnik Powszechny.

Tymczasem historia, opowiedziana Kurierowi Lubelskiemu, wygląda już zupełnie inaczej. „Piętnastego sierpnia Henryka Krzywonos jedzie trójką koło stoczni, ociera pot z czoła, bo lato jest upalne, i myśli: zatrzymać tramwaj - nie zatrzymać (...) Jesli zatrzymać to najlepiej piętnastkę koło opery. Zablokuje wszystkie linie (...) Nie śpi całą noc. Co mam do stracenia – mysli - przewracając się z boku na bok”.

I tu dochodzimy do najważniejszego fragmentu. „RANO WYJEŻDŻA PIĘTNASTKĄ Z ZAJEZDNI (a wiec 16-go sierpnia !) , raz kozie śmierć – powtarza sobie - im bliżej opery, tym bardziej jest zdecydowana”.

Przypomnę więc, że najbardziej wiarygodny świadek, przedstawiciel trójmiejskiej komunikacji Zenek Kwoka w programie „Pod prąd” stwierdził wyraźnie: „Krzywonos wyjechala z zajezdni 16-go sierpnia, kiedy komunikacja prowadziła już strajk”. To samo mówią, już od początku inni liderzy tamtego strajku trójmiejskiej komunikacji.

Tramwajarce Krzywonos mylą się też inne fakty.

Z wspomnianego Kuriera Lubelskiego dowiadujemy się, że po zatrzymaniu tramwaju „Jakimś autobusem zabiera się do bazy”. W Gazecie Wyborczej pojawia się jednak zupełnie inna, absurdalna wersja: „ Pustym tramwajem zjechała do zajezdni(?)”.

Cała reszta wspomnień Henryki Krzywonos jest tak samo „spójna”.

Niezbitym faktem jest, że już 15-go sierpnia, czyli dzień przed tramwajowymi podróżami motorniczej Krzywonos po Gdańskich torach, wszystkie inne zajezdnie prowadziły strajk. W zajezdni tramwajowej przy ulicy Wita Stwosza Stanisław Kinal zablokował wyjazd swoim składem tramwajowym. Również 15-go bramę zajezdni autobusowej przy ulicy Karola Marksa zablokował swym autobusem Marian Posyniak. Ta informacja jest o tyle ważna, że podważa sens wszystkich późniejszych opowieści Krzywonos.

Każdy Gdańszczanin wie że, aby dotrzeć swym tramwajem z zajezdni w Nowym Porcie do Opery Bałtyckiej, najsłynniejsza tramwajarka musiała przejechać tuż obok bramy zajezdni przy ulicy K. Marksa. Nie było więc możliwości. aby nie zauważyła, że bramę zakładu blokuje autobus, a w środku trwa już strajk. Jeżeli więc przez dwa dni zbierała się aby zatrzymać swój tramwaj, to jedyne logiczne pytanie brzmi – dlaczego nie zatrzymała się przed tą właśnie zajezdnią? Chociażby po to, aby sprawdzić sytuację. Przejechała obojętnie obok strajkujących kolegów dwukrotnie, 15-go i 16-go sierpnia!

Na próżno też szukać logiki w dalszym opowieściach Henryki Krzywonos. Z uporem maniaka twierdzi ona, że od początku planowała zatrzymanie tramwaju na pętli koło opery. I znów każdy - kto zna Gdańsk - stwierdzi bez wysiłku, że taki plan nie ma żadnego sensu. Jeśli chciała zatrzymać swój zakład, to jedynym logicznym postępowaniem byłoby - wzorem innych - zablokować bramę wyjazdową. Jeśli chciałaby trafić do stoczni, to musiałaby jechać dużo dalej, Aleją Zwycięstwa przynajmniej do wysokości przystanku kolejki Gdańsk- Stocznia. Tymczasem zatrzymała się, a ścisłej utknęła, dokładnie w połowie drogi. Również twierdzenie, że cokolwiek by tym sposobem zablokowała, jest absurdalnie idiotyczne. Jaki ruch chciała ona zablokować - skoro kierowała jedynym tramwajem kursującym w tym czasie po ulicach Gdańska?

Jan Wojewoda - jeden z organizatorów strajku w zajezdni autobusowej obok, której z całym spokojem przejeżdżała Krzywonos - wspomina: „Powiem więcej, nie było jej nawet wśród kobiet, które gotowały nam zupę. W czasie, gdy my sie narażaliśmy, Krzywonos najzwyczajniej w swiecie jezdziła po mieście tramwajem. Do strajku dołączyła później”.

Zenon Kwoka dodaje: „Henryka Krzywonos nie zatrzymała tramwaju, ale nie mogla nim dalej pojechać, gdyż jeden z pracowników odłączył prąd”. Ten fakt nie ulega wątliwości. Wiadomo, że prąd wyłączył pracownik podstacji numer pięć „Trójkąt Opera”.

Tymczasem dzielna Henryka posuwa absurd swych kłamstw jeszcze dalej, stwierdzając w Tygodniku Powszechnym: „Na pętli zatrzymywały się kolejne tramwaje”. Najwyraźniej te niewidzialne tramwaje podobnie jak jej, napędzane były siłą gdańskich wiatrów.

Przypomnę w tym momencie, że według opowieści „bohaterki”, miała ona następnie wrócić do swojej bazy w Nowym Porcie. Według jednej wersji tym samym tramwajem, według innej autobusem. Wersja z tramwajem jest tak idiotyczna, że trudno się w ogóle do niej odnieść. Jesli wróciła do bazy autobusem, to ja się jeszcze raz pytam: po co w ogóle wyjeżdżała? Zwłaszcza,że wszystkie sierpniowe strajki były strajkami okupacyjnymi. Przestrzegano wszystkie przyłączające się do strajku zakłady przed wychodzeniem na ulice. Obawiano się powtórki tragedii z grudnia ’70.

Dalej również nic w wynurzeniach Krzywonos nie ma sensu.

W Gazecie Wyborczej czytamy: „Potem szło siłą rozpędu. Tramwajarze wybrali ją przewodniczącą komitetu strajkowego, posłali do stoczni”. W Tygodniku Powszechnym mówi już nieco inaczej: „Kolega, który miał pojechać do stoczni z wiadomością że tramwaje stanęły, nigdy tam nie dotarł (...) W koncu więc ona wsiadła do starego Żuka i kierowca zawiózł ją do stoczni”.

Jak więc wyglądał ten historyczny dzień Henryki Krzywonos?

Wedlug jej własnych opowieści, rano pojechała do swojej zajezdni. Zabrała tramwaj, który dzień wcześniej zatrzymała jakoby pod opera i pojechała nim... pod operę, rozpoczynając... rozpoczęty dzień wcześniej strajk komunikacji miejskiej w Gdańsku. Stamtąd wróciła do bazy, z ktorej niedawno wyjechala gdzie wybrano ją przewodniczącą komitetu strajkowego, wysyłając jednocześnie do stoczni innego kolegę. Do bazy dociera wiadomość (zapewne telegram), że kolega do stoczni nie dotarł, więc dzielna Henryka pakuje się i pędzi do stoczni. Wpada tam w momencie kiedy jej przyszły kolega Bolek rozkłada strajk. I tego wszystkiego dokonuje pomiędzy ranem i mniej więcej godziną 14-tą. Trudno się w tym połapać nie posiadając umiejętności „żelaznej logiki, równie żelaznej” tramwajarki.

Nie wiadomo co kierowało zachowaniem Henryki Krzywonos. Nie ma znaczenia czy był to strach czy wierność jakiejś życiowej ideologii. Faktem jest natomiast, że od tej chwili jedno kłamstwo będzie podpierać drugie. Henryka Krzywonos - od momentu pojawienia się w stoczni - zdecydowała się rozbudowywać swoją zakłamaną historię, nie zważając na oczywistą prawdę.

STOCZNIA

Tak się składa, że byłem w stoczni i miałem możliwość obserwować wypadki od samego środka. Miałem możliwość swobodnego poruszania się nawet tam, gdzie nie wszyscy mogli wejść. Pamiętam doskonale przybycie Henryki Krzywonos. Nie dlatego, ze było czymś istotnym, ale dlatego, że jej wejście do budynku BHP było wyjątkowo głośne. Już na zewnątrz, nikomu jeszcze nieznana Krzywonos, wzniosła kilka antypartyjnych okrzyków, z których większość była mocno nie parlamentarna. To spodobało się stojącym tam stoczniowcom. Przedstawiła się jako przedstawicielka komunikacji miejskiej i stwierdziła, że jej zakład przyłączył się do strajku. Nikt nie kwestionował prawdziwosci jej reprezentacji. Odebrano to jako bardzo znaczącą wiadomość, bo komunikacja stanowiła ważny element zakładów trójmiasta. Nikt się nad prawdziwością jej słów nie zastanawiał.

Wkrótce inny „bohater” Lech Walesa - zdradzając wszystkich, rozkłada przygotowany i rozpoczęty przez innych strajk. Bolek ogłasza sukces i kończąc strajk znika wraz z dyrektorem stoczni. Zanim opuścił salę spotkał się z prawdziwą furią oburzonych strajkujących, szczególnie działaczy Wolnych Zwiazków Zawodowych Wybrzeża. Krzyki niezadowolonych słychać było wszędzie. Wśród tego tłumu była też Krzywonos. Podobnie jak inni wyraziła swoje niezadowolenie z zakończenia strajku i na tym się jej aktywność skończyła.

Dr Sławomir Cenckiewicz w książce „Śladami bezpieki partii” pisze: „Decyzja ta (zakończenia strajku) , którą przez stoczniowe megafony ogłosił przewodniczący komitetu strajkowego Lech Walesa, zderzyła się z oburzeniem części załogi stoczni, przedstawicieli innych strajkujących zakładów, a także obecnych w stoczni działaczy WZZ, Anny Walentynowicz, Aliny Pienkowskiej, Maryli Płońskiej, Henryki Krzywonos, Bogdana Borusewicza, Andrzeja Kołodzieja, Zenona Kwoki i innych, którzy domagali się kontynuowania strajku do czasu realizacji postulatów zgłoszonych przez inne zakłady pracy”.

Zgodnie z założeniem swego kłamliwego świadectwa, Krzywonos postanowiła uczynić z jednego okrzyku całą kombatancką historię. Wtóruje jej inna „ikona prawdy” - Wałęsa - stwierdzając: „Gdyby nie Krzywonos, wyniosłoby nas ZOMO”.

Co ciekawe, opowiadając epizod słynnego okrzyku nasza tramwajowa rewolucjonistka bez końca myli, już nie tylko co krzyczała, ale gdzie i kiedy. Każda następna opowieść rożni się od poprzedniej.

Raz krzyczy o wygnieceniu strajkujących jak pluskwy, raz o tym, że tramwaje przegrają z czołgami, innym razem o zdradzie. Raz dzieje się to w sali BHP, innym razem przy bramie. Cel jest jednak ciągle jeden i ten sam. Te brednie maja sugerować, że gdyby nie wrzask tramwajarki - to nikt w stoczni - a szczególnie żadna Anna Walentynowicz - nie wpadłby na pomysł, by ratować strajk. Krzywonos wie co robi, gdyż jej rozsławiony przez media okrzyk był nie tylko jednym z wielu, ale byl też wszystkim co w zakresie ratowania strajku zrobiła. Jej opowieści o bieganiu do bramy i namawianiu stoczniowców do pozostania, są jednym wielkim kłamstwem. Krzywonos nie była wówczas przy bramie i nikogo do niczego nie przekonywała.

W jednym miejscu twierdzi, że wraz z Anna Walentynowicz, Alina Pienkowską i Ewą Osowską zaraz po wzniesieniu swego „historycznego” okrzyku pobiegła pod bramę zatrzymać wychodzących stoczniowców.

Kiedy indziej okazuje się, że przyjechala do stoczni w momencie kiedy Wałesa ogłosił przed brama numer 2 zakończenie strajku (w rzeczywistości zrobił to przez megafon) i natychmiast stanęła przy tej bramie zatrzymując wychodzących. Jeszcze innym razem opowiada, że kiedy zjawiła się w stoczni , za bramę wyszło już może z tysiąc stoczniowców. Dalej są opowieści o wózku akumulatorowym, na którym miała stać i przemawiać, a który w innych wersjach miał z kolei zawieźć Alinę Pienkowską pod inną bramę.

Anna Walentynowicz - opowiadajac o tamtych dramatycznych momentach sierpniowego strajku - przypomniała, jak po latach wraz z Aliną Pienkowską skonfrontowała te fałszywe twierdzenia Henryki Krzywonos.

Kiedy podczas obchodów 20-tej rocznicy sierpnia tramwajarka znów zaczęła snuć swoje bajkowe opowieści powołując się na Alinę Pienkowską, Anna Walentynowicz podprowadziła Krzywonos do stolika , przy ktorym siedziała Alina Pieńkowska i kazała Krzywonos powtórzyć wszystko co wcześniej opowiadała. Alina Pienkowska, wysłuchawszy tego zwrociła się do Krzywonos stwierdzając zdecydowanie - NIE BYŁO CIEBIE I NIE BYŁO WÓZKA AKUMULATOROWEGO”.
Nie ma żadnego sensu dodawać czegokolwiek do tego świadectwa.

Strajk w stoczni został wznowiony i powołano międzyzakładowy komitet strajkowy. Henryka Krzywonos zostala wpisana w jego skład zwyczajnie dlatego, że od początku przedstawiała się jako delegat zakładów komunikacyjnych trójmiasta. Kiedy okazało się, że nikt poza jej zajezdnią ( a i to nie jest pewne) nie wyznaczył jej do reprezentowania komunikacji, powstała niezręczna sytuacja.

Komunikacja była dla strajku elementem niezwykle ważnym i musiała być reprezentowana w komitecie strajkowym . Już od pierwszych jednak chwil prawdziwi przedstawiciele zakładów komunikacji zgłaszali protest przeciwko Krzywonos i żądali jej odwołania. Sytuacja była napięta i bardzo niefortunna. Nie było nikogo, kto odważyłby się te sprawę w środku strajku załatwić. Krzywonos została więc w składzie komitetu, wbrew woli pracowników własnego przedsiębiorstwa, ale pod bacznym okiem jego przedstawicieli.

Do końca strajku cała jej działalność sprowadzała się do siedzenia za prezydialnym stołem i wznoszenia sporadycznych okrzyków. Henryka Krzywonos nie wniosła do strajku niczego, czego nie zrobiłby każdy z kilkunastu tysięcy strajkujących. I to jest fakt. W ostatnim dniu podpisała porozumienie, gdyż podpisywali je wszyscy zasiadający w komitecie, a nie dlatego, że czymkolwiek szczególnym się do tej umowy przyłożyła.

Natychmiast po zakończeniu strajku - wbrew decyzji komitetu strajkowego zakładów komunikacji miejskiej - nie powróciła do pracy, tylko przeniosła się do Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego powstającej Solidarności we Wrzeszczu przy ulicy Grunwaldzkiej.

MKZ SOLIDARNOŚĆ W GDAŃSKU

Po zakończeniu strajku i powstaniu MKZ Solidarność w Gdańsku, zakłady komunikacji miejskiej nie wyraziły zgody na reprezentowanie przedsiębiorstwa w nowo powstającym związku przez Henrykę Krzywonos. Nie wiadomo, czy powodem braku zaufania pracowników komunikacji było tylko zachowanie Krzywonos podczas strajku, czy również znajomość jej charakteru jako pracownika w ogóle. Historia pracy „bohaterki” mówi jednak wiele o jej osobie i składa się z kilku zakładów: Zarząd Portu Gdańsk - zwolniona dyscyplinarnie, Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne - zwolniona dyscyplinarnie Stocznia Gdańska im. Lenina - zwolniona dyscyplinarnie,
i w końcu ponownie Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne na pół etatu (zajezdnia Nowy Port). i ... aby nie było wątpliwości, żadne z tych zwolnień nie miało podłoża politycznego.

Już 16-go września, a wiec dwa tygodnie po zakończeniu strajku, komisja zakładów komunikacyjnych formalnie odwołuje Krzywonos jako reprezentanta w MKZ. Dzisiejsza ikona pozostaje w MKZ jeszcze jakiś czas pracując w dziale gospodarczym, po czym w październiku wraca do pracy w WPK.

Podobnie - jak w wypadku innych życiowych epizodów - sama Krzywonos swój pobyt w MKZ opisuje zupełnie inaczej. Z Tygodnika Powszechnego dowiadujemy się, że: „Tramwajarka z piętnastki z dnia na dzien znalazła się na szczytach. Jeździła na negocjacje do Warszawy, dostała własny pokój z biurkiem w gdańskim Hotelu Morskim, gdzie mieściły się związkowe biura. Jako przewodnicząca komisji interwencji (?!) załatwiła u prezydenta miasta 46 mieszkań dla potrzebujących – w tym to połączone na gdańskiej Zaspie dla rodziny Wałęsy: teraz przewodniczącego związku. Dla siebie nie załatwiła żadnego”.

Porównajmy tą opowieść z relacją Krystyny Wiśniewskiej, prawdziwej szefowej Biura Interwencji w gdańskim MKZ, która mówi o Krzywonos: „Przydzielona do działu gospodarczego, gdzie między innymi przyjmowano zgłoszenia powstających nowych komisji Solidarności. Była tam miesiąc, półtora maksymalnie, po czym została odwołana na wniosek klientów, ponieważ z pokoju gdzie urzędowała dochodziły wulgaryzmy. W związku z tym Solidarność nie mogła dopuścić do tego, by urzędnik który przyjmował nowe komisje rzucał mięsem. Krzywonos po prostu osunięto z MKZ. Oficjalną przyczyną odwołania z MKZ było to, że jest łamistrajkiem. Opisywano ją potem jako rzekomą szefową Biura Interwencji, która przejęła za Wałęsę cześć pracy, no same kłamstwa”.

STAN WOJENNY I RZEKOME REPRESJE

Opis działalności Henryki Krzywonos w czasie stanu wojennego jest tak samo „wiarygodny” jak cala reszta jej historii. Gazeta Wyborcza podaje: „W stanie wojennym Krzywonos stara się pomagać internowanym”. Informacja w Wikipedii dorzuca już kolportaż ulotek: „W stanie wojennym zajmowała się pomocą internowanym, była kolporterką wydawnictw podziemnych”. W Tygodniku Powszechnym staje się już drukarzem: „...organizowala zbiórkę pieniędzy dla rodzin internowanych, odbierała z drukarni paczki z bibułą i sama drukowała ją w swoim mieszkaniu”.

Nie mam zamiaru zabierać niczego z zasług Henryki Krzywonos, jesli takie były. W zalewie kłamstwa jakim nas karmi trudno mi wierzyć, że w tym jednym temacie mówi nagle prawdę. Nie będę się jednak na tym zatrzymywał.
Z powodu, który wyjaśniam w dalszej części, bardziej interesuje mnie sprawa represji, które miały Henrykę Krzywonos spotkać.

W „wojennych” opowieściach Henryki Krzywonos również nic się nie zgadza. W Tygodniku Powszechnym podaje: „13 grudnia, kiedy kolegów Henryki wyciągano z domów , do jej drzwi nikt nie zapukał. Wydawało się, że o tramwajarce z piętnastki zapomnieli nawet generałowie”. Jednak nieco dalej, w tym samym tekście znajdujemy: „Aby zmylić ślady, zmieniła adres...”. Jak więc to zrozumieć. Władze nie mają ochoty internować dzielnej tramwajarki. Jakie więc ślady zaciera za sobą Krzywonos i przede wszystkim po co?

Dalej, dowiadujemy się że: „... dostała nakaz opuszczenia Gdańska i zakaz podejmowania pracy” i dalej „ ktoś dał adres w miejscowości na Mazurach (...)Na wyjazd dostała 1000 złotych od ks. Jankowskiego; wtedy dużą sumę pieniędzy. Spakowała rzeczy i wyjechała, zamykając za sobą kolejny etap życia”. To wyznanie mogłoby być nawet wzruszające, gdyby nie inna wersja tego samego wydarzenia, tym razem z Gazety Wyborczej: „...Chce wyjechać z trójmiasta. Pomaga jej ksiądz Jankowski, który daje pieniądze, aby zaczęła od nowa na Mazurach.
W moim słowniku jest zasadnicza różnica miedzy chce, a musi.

Próbuję całą sprawę „wygnania” jakoś zrozumieć. Z jednej strony bezpieka nie jest zainteresowana internowaniem Henryki Krzywonos i nie zwraca na nią uwagi, a z drugiej uważa ją za zbyt niebezpieczną aby pozwolić jej chodzić ulicami Gdańska? Załóżmy na chwilę, że ubecy zwariowali do reszty i zamiast najprostrzym sposobem wywiezć tramwajarkę wraz z tysiącami innych do obozu internowania, wydają jej nakaz wyjazdu i liczą, że ich posłucha. Ciekawy jestem jak ten proces wypędzania z Gdańska miał według Henryki Krzywonos wyglądać? Jeszcze bardziej chciałbym wiedzieć w jaki sposób bezpieka zamierzała go wyegzekwować? Czy gdyby dzielna Krzywonos została przyłapana na ulicach Gdańska to bezpieka wywiozła by ją za mury miasta i podnosząc zwodzony most zamkęła za nią bramę? Czy postawiono by na wieży strażnika, który dzień i noc wypatrywałby czy do miasta nie zbliża się słynny czerwony tramwaj?

Tak czy inaczej, z lektury wspomnień Henryki Krzywonos wynika, że wyjechała z Gdanska raz zmuszona, innym razem z własnej woli, jeszcze innym znów z nakazu i znowu dobrowolnie i ... tak w kółko. Albo więc wyjeżdżała wiele razy albo po prostu jak większość kłamców sama już tych bredni nie pamieta.

I znów nie ma potrzeby tracić czasu na specjalne dochodzenie gdyż jak sama pisze: „W 1986 roku wraca do Gdańska”.Wkrótce też: „Znajduje pracę w hotelu, w ośrodku kształcenia cudzoziemców...” Mimo niezłej znajomości tamtych czasów mam duże kłopoty ze zrozumieniem całej tej historii. O ile pamiętam, to w tym czasie w Gdańsku jak i w calej Polsce panowała ta sama komuna i ta sama bezpieka co przed „wypędzeniem” naszej bohaterki. Co więc stało się z nakazem opuszczenia Gdańska i zakazem podejmowania pracy? A może tak jak cała reszta życiorysu Henryki Krzywonos tak i ta część jest po prostu wytworem jej poważnie chorej wyobrazni?

Ciekawy jest również wątek „nieludzkich prześladowań” tramwajarki „na zesłaniu” na Mazurach. Tak o nich pisze w Tygodniku Powszechnym: „...przed wielkanocą, ktos odłączył elektryczność przy słupie. Od sąsiadów dowiedziała się, że to byli „oni”. Nie przejmując się wlazłam na słup, poprzybijałam wszystko i znowu miałam światło - mówi - ale potem i tak doszło do tego, że kazali mi notować nazwiska wszystkich osób, które mnie odwiedzały. Powiedziałam sobie: dość. Skorzystałam z zaproszenia znajomych z Solidarności i wyjechałam do Szczecina”.

To przecież zrozumiale. Żelazna, nieustraszona tramwajarka, która sama „zatrzymała” całą komunikację trójmiasta, „wyrzucona” z Gdańska, nie dała się przestraszyć brakiem elektryczności, ta sama, która po wielu latach wskoczy na scenę i nawtyka najniebezpieczniejszemu osobnikowi na świecie, którego nazwisko strach wymówić, dostaje wręcz nieludzkie żądanie spisywania listy swoich gości. Takiego napięcia nie wytrzymałby nawet sam nieustraszony Bolek. Nie wiadomo czy tortura polegala na nakazie składania pojedyńczych liter w całe zdania czy na fakcie, że gdyby ten nieludzki wymóg jakiegoś wiejskiego dzielnicowego zwyczajnie zignorowała, to pewnie już na drugi dzień znalazła by się w jakimś syberyjskim gulagu? Są represje, które móżna znieść i takie, których nawet ona najdzielniejsza, z dzielnych wytrzymać nie może. Mówi zdecydowane - dośś! I wyjeżdża do Szczecina. Coprawda inna znów opowieśc na temat wyjazdu z Mazur, stwierdza bez większych sentymentów: „...pani Henia nie może się tam odnalezć. Przenosi się do Szczecina”, ale w końcu kto by się czepiał takich detali?

Jest jeszcze jedna sprawa którą w temacie represji postanowilem przypomnieć, gdyż w tym wypadku wszystkie źródła podają tę informację w ten sam sposób. Rzecz z natury tragiczna i niezwykle poruszająca, niezależnie od tego kogo dotyczy i jaki jest nasz do tego kogoś stosunek. W wielu wspomnieniach znajdujemy informację, że Henryka Krzywonos została podczas jednej z rewizji dotkliwie pobita, na skutek czego straciła ciążę. Nie ma osoby na świecie, której mógłbym życzyć takiej tragedii. Problem jest jednak w zupełnie niezrozumiałym podejściu do tego tematu samej Henryki Krzywonos. Swiadomie uczyniła tę informację publiczną, mówiąc o tym wydarzeniu wszedzie gdzie tylko można.

Za jej sprawą informacje na ten, wydawałoby się bolesny temat, podają wszystkie prasowe teksty odnoszące się do tamtego okresu. Tymczasem, kiedy IPN zaproponował śledztwo w tej sprawie, odpowiedziała: „Nie mam zaufania do IPN. To co się dzieje w IPN, to się w głowie nie mieści. Dla mnie mogą grzebać, szukać, robić cuda, ja mam to w nosie”. Dodała też, że uważa iż IPN należy do PiS. Probuję zrozumieć jak kobieta dotknięta takim nieszczęściem może przedkładać polityczne urazy ponad możliwość poznania prawdy, zwłaszcza, że do kogo naprawdę należy IPN dobrze wszyscy wiemy. Chyba, że... no cóż, znów wraca sprawa prawdomówności bohaterskiej tramwajarki.

Nie pomaga w tej sytuacji również fakt, że Henryka Krzywonos w rozmowie z PAP stwierdziła, iż nie pamięta nawet, w którym dokładnie roku doszło do pobicia. Są rzeczy w które jestem w stanie uwierzyć i takie których nigdy nie kupię. Gdyby Henryka Krzywonos nie chciała na ten temat mówić, uznając go za sprawę osobistą to byłoby to jej święte prawo, które należało by bezwzględnie uszanować. Jeżeli jednak dzieli się tymi informacjami ze wszystkimi Polakami i to wielokrotnie, to przelewa na nas poczucie współczucia, żalu i nawet nienawiści do sprawców, a co za tym idzie potrzebę ich ukarania. Tak wiec traktowanie Polaków, których wciągnęła w detale tej sprawy, jak idiotów, trudne jest do zaakceptowania. Jak można oczekiwać, że przyjmiemy bez zdziwienia teorię, że kobieta , która utraciła dziecko i to w tak dramatycznych okolicznościach nie wie, w którym roku to się stało?

I tu dochodzę do zasadniczej sprawy w odniesieniu do „represji”, którym miała być poddana słynna tramwajarka. Uważam bowiem, że Henryka Krzywonos straciła prawo do opowiadania o swoich przejściach, prawdziwych czy wymyślonych, jako represjach, w momencie kiedy poślubiła byłego zomowca.

Nie zaskakuje, ze mówi na ten temat raczej niewiele: „Przyszedł na moje imieniny. Wtedy dostałam pierwszy raz w życiu prezent 25 dkg kawy. Krzysztof powiedział, że był w wojsku i milicji. Nie spodobało mi się to. Ale wyjaśnił, że jedyną akcją w jakiej brał udział, było poszukiwanie ciała księdza Popiełuszki. Zaczęła się przyjaźń”.

Jeżeli Henryka Krzywonos zdecydowała się związać życie z człowiekiem, który jako sposób zarabiania na życie wybrał okładanie pałą niewinnych ludzi w myśl obrony komunistycznego systemu, to sprawa jej sumienia, zakładając, że takie posiada. Nie obchodzi mnie to do momentu, kiedy symbol walecznego tramwajarstwa zaczyna wygłaszać teorie o zomowcu o czystych rekach. Henryka Krzywonos jest osobą „kutą na cztery łapy” i udawanie naiwnej dziewczynki, wierzącej w dobrego zomowca nie sprawdzi się. Ona sama może udawać, że wierzy iż jej mąż sprawdzał tylko karty rowerowe małolatom lub pomagal szukać zaginionego kotka sędziwej staruszki. Ja nie pozwolę obrażać pamięci ofiar zomowskich oprawców. Przypomnę więc naszej ikonie walki, o cokolwiek miała rzekomo walczyć, że ZOMO zostało stworzone w jednym i tylko jednym celu. Służyło do przywoływania do porządku niepokornych obywateli i czyniło to za pomocą pały i wielu innych wymyślnych narzędzi, a wszystko to dla obrony nieludzkiego systemu, z którym według swoich wynurzeń, Henryka Krzywonos miała ponoć walczyć. Każdy kandydat na milicjanta musiał nie tylko wykazać odpowiednie predyspozycje, ale również zlożyć przysięgę wierności komunistycznej władzy.

Zbyt dobrze pamiętam kobiety wychodzące z kościoła, oblewane w środku zimy lodowatą wodą. Pamiętam zdjęcia mężczyzny rozjechanego przez zomowską ciężarówkę. Pamiętam matkę mojej przyjaciółki, której zomowiec złamał rękę, a kiedy upadla stanął na nią swoim zomowskim buciorem. Mam jeszcze w pamięci mojego serdecznego przyjaciela, który uderzony w tyl głowy przewracał się na ulicy jeszcze dwa lata po tym. Mógłbym „dzielnej Heni” opowiadać o takich przypadkach bardzo długo. Jestem pewny, że większość Polaków może Henryce Krzywonos przypomnieć calą listę takich przypadków. Jestem tez pewny, że niczego by to w jej postawie nie zmieniło, gdyż w moim przekonaniu jej moralny kręgosłup jest dokładnie taki sam jak jej niewinnego zomowca. Ja tylko nie chcę więcej słyszeć o rzekomych represjach wobec Krzywonos.

W innym miejscu Henryka Krzywonos pisząc o swoim zomowskim mężu dodaje: „Dla mnie najważniejsze, że nawet piwa nie chciał. Nie pije znaczy”. Pomijając wszystkie inne odczucia, które przywołały wynurzenia Krzywonos dotyczące jej męża, to akurat, wydało mi się szczególnie ciekawe. Głównie za sprawą tego, co miałem okazję zaobserwować podczas krótkiej jej egzystencji w budynku MKZ gdańskiej Solidarności . Ta Krzywonos , którą przyszło mi czasem mijać na korytarzach siedziby Solidarności, nie miała nic wspólnego z trzeźwością. I nie jest to tylko moja obserwacja. Jeszcze podczas strajku w stoczni, TW Rybak donosił swoim zwierzchnikom: „Dwa dni temu kilku członków Prezydium na terenie Stoczni urządziło najprawdziwsze pijaństwo. Nie znam nazwisk. Wiem tylko, ze jedną z najaktywniejszych uczestniczek tej imprezy była p. Krzywonos delegatka WPK”. A działo się to w czasie, kiedy wszyscy Polacy z własnej woli ogłosili czas bez alkoholu.

W notatce sluzbowej z donosu TW Konrad, prowadzący esbek zanotował: „Z obserwacji wynika, że również w tym czasie pił wódkę Wałęsa w swoim gronie. (TW) Widział również pijaną Krzywonos i słyszał ,chyba od Gwiazdy, że zostanie ona usunięta z Plenum MKS”.

Nie trzeba jednak polegać wyłącznie na relacjach bezpieki. Wystarczy zapytać tych, którzy w budynku gdańskiego MKZ mieli wątpliwą przyjemność napotykać Henrykę Krzywonos. Jestem jedną z tych osób.

Henryka Krzywonos udaje że nie rozumie, iż wykorzystywana jest do tego, aby wymazać z historii Annę Walentynowicz i zająć jej miejsce jako symbol Solidarności. W rzeczywistości robi to z premedytacją i wyrachowaniem.

Zwrócę się więc na koniec bezpośrednio do słynnej tramwajarki.

Pani Krzywonos
Nawet przy pomocy całej machiny propagandy i ludzi, którym postanowiła się pani wysługiwać, nigdy nie będzie pani Anną Solidarność. Z całej długiej listy powodów jeden jest najważniejszy; Anna Walentynowicz brzydziła się kłamstwem i do końca swego życia broniła prawdy. Broniła miedzy innymi przed takimi ludźmi jak pani, którzy bez mrugnięcia okiem sprzedają ją za bilet na salony władzy. Nie mam jednak wątpliwości, że pozostanie pani symbolem. Symbolem kłamstwa i fałszu.


Lech Zborowski
wzzw.wordpress.com

Montag, 22. August 2011

G N I D A

Mój ojciec nigdy nie przeklinał. Miał jednak zestaw określen, które chociaż nie miały brzmienia ciężkich wulgaryzmów, miały jednak swoje mocne emocjonalne odniesienie. Kiedy chciał określić kogoś, kto w swym postępowaniu upadł absolutnie najniżej, nazywał go gnidą. Czynił to niezwykle rzadko gdyż rzeczywiście odnosił to określenie do ludzi absolutnie najohydniejszych. Chociaż nie mogę pochwalić się mądrością mojego ojca, to jednak słowo - gnida - przeszło do mojego słownika również jako określenie najgorszego z najgorszych. Poniżej nie było już nic. Nie było... do dzisiaj.

Własnie dzisiaj przeczytałem wywiad z Jerzym Borowczakiem. Przeczytałem i zdałem sobie sprawę, że mój ojciec zatrzymał się na określeniu – gnida – tylko dlatego, że nie miał okazji poznać zyciorysu tego osobnika, a tym bardziej poznaźć jego wypowiedzi. Ja dla odmiany doskonale znam i życiorys i wypowiedzi tego ohydnego czlowieka, a mimo tego jego ostatni wywiad potrafił zaskoczyć mnie rozmiarem podłości.

Zaczęło się od pytania o to, kto wygra starcie o fotel senatora z Gdańska, Bogdan Borusewicz czy Andrzej Gwiazda? Fakt, że Borowczak kibicuje Borusewiczowi jest oczywisty, bo w końcu jest on twórcą całego kłamstwa o Borowczaku rzekomym działaczu, które całe lata wciska się nam - wbrew oczywistej prawdzie. Przewidywania wyborcze Borowczaka interesują mnie dokładnie tyle, ile przyczyna jego bezdennej głupoty , czyli wcale. Obchodzi mnie jednak to, co owa głupota i brak moralnych hamulców każe mu wyrzucać z siebie w postaci wypowiadanych kretynizmów.

Borowczak zaczyna więc od stwierdzenia, które chociaż w jego mniemaniu ma stanowić naganę jest w istocie nieświadomą pochwałą. Borowczak mówi więc: „Andrzej Gwiazda od początku kontestuje przemiany, jakie nastąpiły w Polsce po 1989 roku. Nie ma zaufania do tego, co można określić nurtem wielkich zmian.” Mocno ograniczone intelektualne możliwości Borowczaka, nie pozwalają mu zrozumieć, że wśród ludzi myślących nazywa się to przemyślaną i popartą olbrzymią wiedzą oceną rzeczywistości, jak rownież czymś co dla niego samego jest czystą i niezrozumiałą abstrakcją, a co nazywać zwykliśmy moralnym kręgosłupem.

Największy brud przychodzi jednak w następnym zdaniu. Borowczak mówi o Andrzeju Gwieździe: „Krytykował okrągly stół, stał z boku, okopany na swojej pozycji kontestatora. Teraz chce na starość skorzystać z tego co wspólnie wywalczyliśmy, (!) oraz z tego do czego krytykowany przez niego demokratyczny system doszedł.”

W tym wypadku poraża nie tyle prostacka głupota, ile chamstwo i arogancja tego bełkotu.Ten żałosny mały człowieczek o wymyślonym na użytek wałęsowej propagandy życiorysie, śmie stwiedzać, że twórca Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, współorganizator sierpniowego strajku, główny i bezkompromisowy negocjator w stoczni, który jako jedyny odmówił podpisania porozumienia po tym, kiedy zapisano w nim nadrzędną rolę partii komunistycznej. Jeden z twórców i wiceprzewodniczący pierwszej Solidarności, czlowiek który poświęcił całe swoje dotychczasowe życie walce z niesprawiedliwością i bestialstwem komunizmu „chce skorzystać” z tego co miał wywalczyć on, Jerzy Borowczak (!) Na domiar złego ma on tupet pisać to w liczbie mnogiej, próbujac tym samym podpisać pod swym paszkwilem wszystkich tych, którzy rzeczywiście o coś walczyli.

Zastanawiam się czy w przypadku Borowczaka są jeszcze jakieś granice łajdactwa, bo na zamartwianie się o granice głupoty jest już wyraźnie za pózno.

Przypomnę więc że mówi to człowiek, którego cały tzw. kombatancki życiorys zawrzeć można w stwierdzeniu, że jednego sierpniowego dnia ponad trzydzieści lat temu przyłączył się do dwóch stoczniowych działaczy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i razem z kilkunastoma tysiącami stoczniowców wziął udział w wielkim strajku.

Te pięc minut pozornej odwagi w tłumie ma być w jego przekonaniu licencją na obrzucanie błotem takich ludzi jak Andrzej Gwiazda, czy wcześniej Anna Walentynowicz. Oczywiście nikt nie słuchałby kretyńskich wynurzeń Borowczaka gdyby przedstawiono go takim - jakim naprawdę jest. Dlatego też dorobiono mu życiorys opozycyjnego działacza, którego nie sposób obronić nawet przy użyciu całej machiny dzisiejszej propagandy.

Życiorys Borowczaka stworzono również z innego powodu. Otóż kiedy po sierpniowym strajku tłum niosący na ramionach swego nowego wodza Wałesę, chciał wiedzieć coś o jego przeszłości, to nagle okazało się, że żaden ze świadków tej przeszłości nie chce śpiewać w wałęsowym chórze kłamstwa.

Potrzebny był „świadek” o moralnym kręgosłupie glizdy i niekoniecznie wybitnej inteligencji.

Borowczak okazał się materiałem idealnym. Dwóch patologicznych kłamców w osobach Borusewicza i Wałęsy obdarzyło go nowym kombatanckim życiorysem. W zamian za to Borowczak poświadcza podsuwane mu wałęsowo borsukowe historie z takim zapałem, że czasem mówi więcej niż oni sami chcieliby nakłamać.

Spójrzmy więc, co na temat walecznego Borowczaka mówi on sam i jego twórcy i porównajmy to z faktami.

KŁAMSTWO

W polskiej Wikipedii Borowczak podaje o sobie informacje, że należał do aktywnych działaczy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. (?!) Powtarza to kłamstwo w niemal wszystkich wywiadach udzielonych w ostatnich trzydziestu latach. W pewnym momencie tak się zagalopował, że w jednej z audycji telewizyjnych przedstawił się jako załozyciel WZZW. Z czasem doszło do tego, że zaczął opowiadać o swoich związkach z opozycją już w latach siedemdziesiątych. (?!)

Encyklopedia Solidarnosści podchodzi do tego tematu nieco ostrożniej i podaje, że od 1979 był współpracownikiem WZZ Wybrzeża. ES czyni to nieświadomie opierając się na informacji pochodzącej od najbardziej kłamliwego duetu naszych czasów, Walesy i Borusewicza.

W rzeczywistości Borowczak nie był ani współpracownikiem ani tym bardziej działaczem WZZów, ale o tym w dalszej części.

Jak sam opowiada kariera dzielnego wojaka Borowczaka zacząć się miała pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy trafiła mu się fucha i wraz z ludowym wojskiem wyjechał do Egiptu gdzie jak sam mówi nieźle zarabiał.(?) Z tego co pamiętam, to w czasach „szczęśliwego prl” w zwykłym, przymusowym wojsku nie tylko nie zarabiało się, ale większość zmuszonych do tej „zaszczytnej” służby uważała te dwa lata za wyrwane z życia. Nie będę się jednak specjalnie zastanawiał czym się nasz „bohater” zasłużył, aby zamiast do niewolniczej pracy przy budowie torów kolejowych gdzieś pod Pasłękiem, załapać się na objeżdżanie wojskową karetką piramid za... jak sam twierdzi, dobre pieniądze w tak zwanej walucie wymienialnej. Ważne jest to co szeregowy, czy może nawet kapral Borowczak opowiada o początkach swojej rzekomej walki, a sciślej postanowienia jej podjęcia.

W jednym z wywiadów mówi: „Jak byłem w wojsku, pojechałem na bliski wschód i poznałem tam oficerów z niebieskich beretów z Gdańska, którzy opowiadali o grudniu 1970 roku, że Skotami jeździli po ulicach, mając przed sobą stoczniowców. Wtedy podjąłem decyzję, że po wyjściu z wojska pojadę do Stoczni Gdańskiej”.

Już kilka dni pózniej(!) udzielając następnego wywiadu, zapomina wyraznie o historii z grudniem ’70 i prezentuje inną atrakcyjną wersję, tym razem o WZZach, mówiąc: „To właśnie w Egipcie od lekarzy i podoficerów po raz pierwszy usłyszałem o Wolnych Związkach Zawodowych w Stoczni Gdańskiej. I wtedy podjąłem decyzję, że po wyjściu z wojska pojadę do Stoczni Gdańskiej”.

To dopiero początek chorej fantazji Borowczaka. Od tej pory wszystkie jego opowieści będą tak samo spójne i „prawdziwe”. Zakładając nawet wbrew wszelkiemu rozsądkowi, że lekarze i cała kadra ludowego wojska PRLu biegała z zapałem do kaprala Borowczaka, aby poinformować go o istnieniu trójmiejskiej opozycji, to i tak w dalszych wspomnieniowych wynurzeniach nic nie chce trzymać się kupy.

Z innego wywiadu możemy się bowiem dowiedzieć, że o WZZW dowiedział się z ulotki otrzymanej w trójmiejskiej kolejce w 1979 roku. Okazało się, że chociaż w 1979 roku zatrudnił się w stoczni to jednak do WZZów jakoś tam nie trafił mimo, że w tym czasie działało tam kilku znanych działaczy. W stoczni była przecież Anna Walentynowicz, był Kazimierz Szołoch, Andrzej Bulc, Andrzej Kołodziej, Bogdan Felski, Ludwik Prądzynski i kilku innych. To czego nie znalazł w stoczni, znalazł w kolejce elektrycznej.

W kolejnym wywiadzie opowiada jak to jadąc jednego razu kolejką do Sopotu dostał do ręki ulotkę z adresem Bogdana Borusewicza, pod który oczywiście natychmiast się udał. Wspomina to tak: „Zastałem go za drugim razem. Przyjął mnie z rezerwą. Pytał kogo znam? Powiedział, że się ze mną skontaktuje”. W dalszej części tego wywiadu czytamy: „Na początku listopada 1979 przed oknem stancji Borowczaka przy ulicy Pogodnej zjawia sie Borusewicz. Kilka dni pózniej 11 listopada, po mszy w Bazylice Mariackiej rusza duża manifestacja pod pomnik Sobieskiego.

Borowczak rzuca ulotki

I znów jedno kłamstwo pogania drugie. W innym wywiadzie opowiada o swoich rzekomych początkach mówiąc: „Przyjął mnie z dużą rezerwą. Wypytywał, co robię i kogo znam? Potem dał mi zadanie. Miałem rozrzucić ulotki w stoczni”. Jego kłopoty z pamięcią można w koncu zrozumieć. Jeśli jego ukochany idol Bolek nie pamięta którędy wszedł do stoczni, to w koncu on słynny rozrzucacz ulotek może zapomnieć gdzie zrobił to po raz pierwszy. Rzecz w tym, że nie zrobił tego wówczas ani pod pomnikiem Sobieskiego, ani w stoczni, ani nigdzie indziej. Stare powiedzenie mówi, że jeśli chcesz żyć kłamstwem, to musisz mieć dobrą pamięć. Borowczak wyraznie tej zasady nie zna.

W innym znów wywiadzie z 2005 roku udzielonym w obecności Bogdana Felskiego i Ludwika Prądzynskiego mówi: „W 1979 roku, gdy już pracowałem w stoczni usłyszałem w Wolnej Europie o Alinie Pienkowskiej i Andrzeju Gwieździe. Na początku wzięli mnie za ubeka, myśleli, że jestem nasłany. Dopiero po sprawdzeniu mnie, zostałem dopuszczony do bibuły, pózniej poznałem was (Felskiego i Prądzyńskiego). Nie łatwo się w tym połapać, bo wygląda na to, że Borowczak w swej chorej wyobrazni przystępował co najmniej trzykrotnie do organizacji, w której nigdy nie był.

Przypomnę na marginesie tych absurdalnych wynurzeń, że Andrzej Gwiazda zobaczył Borowczaka po raz pierwszy w życiu w czasie strajku w stoczni. Zwrócę też uwagę na teorię domniemanego wstępnego podejrzenia i sprawdzania Borowczaka przez Alinę Pienkowską i Andrzeja Gwiazdę.

Oto co Andrzej Gwiazda pisze na ten temat w swej książce pt. „Gwiadozbiór w Solidarności” : „Każdego kto do nas dołączał, kogo poznawaliśmy, traktowaliśmy jako godnego zaufania, ponieważ i tak nie mieliśmy praktycznie żadnych możliwości sprawdzenia człowieka i jego intencji”(!) Borowczak najwyraźniej wymyślając bajkę o przyłączeniu się do WZZW założył, że tak właśnie musiało wyglądać to w grupach opozycyjnych.

Opowiadając o swej rzekomej zażyłej znajomości z Wałęsą w innym wywiadzie stwierdza wzruszająco: „To mój przyjaciel od ’79 roku, razem przygotowywaliśmy strajk, razem zrobiliśmy wiele, wiele rzeczy”. Nie wiem jakich to wiele, wiele rzeczy dokonać miał Borowczak wraz z Wałęsą i raczej nie chcę wiedzieć. Jestem jedną z kilkunastu osób, które przygotowywały strajk i zaświadczam, że Wałęsa nigdy żadnego strajku nie przygotowywał czy to z Borowczakiem czy też bez niego. Nawet sam Wałęsa nie probuje takich bzdur opowiadać.

Jeżeli, jak sam Borowczak twierdzi, w listopadzie ’79 poznał Borusewicza to musiałby się bardzo pospieszyć, by jeszcze przed końcem roku poznać Wałęsę i jeszcze na dodatek wiele, wiele zdziałać. Jakby nie kombinował z kalendarzem to i tak całą tą teorię obala sam twórca legendy Borowczaka, Bogdan Borusewicz. W swoich wspomnieniach, opowiadając znaną historyjkę o trzech stoczniowcach, z których jednym miał być właśnie Borowczak, Borusewicz stwierdza, że ...z Lechem rozmawiał indywidualnie. Elektryk nie znał tych trzech młodych działaczy do momentu, aż Borusewicz nie poznał ich ze sobą 8 sierpnia (1980!) na wspomnianym spotkaniu u Piotra Dyka”. Jak się okazuje, znajomość dat własnego ponoć życiorysu nie jest mocną stroną Borowczaka. Jeżeli nawet przyjmiemy za prawdę, że poznał on Borusewicza na dwa miesiące przed poczatkiem 1980 roku to jak zrozumieć inne jego wyznanie.

W kolejnym wywiadzie probując stworzyć wrażenie doświadczonego opozycjonisty opowiada z zapałem: „Kiedy w latach siedemdzisiątych (?) chciałem dowiedzieć się od młodych , kto prowadził spotkanie, to pytałem tylko: który? Z wąsami czy z brodą? Jak z wąsami to wiadomo Wałęsa. Jak z brodą to Andrzej Gwiazda.

Ta zaledwie czterozdaniowa bajeczka zawiera co najmniej cztery kłamstwa.

1. W latach siedemdziesiątych Borowczak nie był działaczem żadnej opozycyjnej grupy, a szczególnie WZZW i ten prosty fakt nie podlega żadnej kwestii.

2. Z powyższego powodu jak i z powodów, które wyjaśniam w dalszej części, żaden bliżej nieokreślony „młody”, nie mógł Borowczakowi opowiadać o żadnym spotkaniu ani też sam Borowczak nie mógł o takim spotkaniu wiedzieć.

3. Lech Wałęsa nigdy, w żadnym miejscu ani w żadnym czasie, nie prowadził żadnego WZZowskiego spotkania.

4. Borowczak nigdy przed strajkiem nie poznał Andrzeja Gwiazdy, a sam Gwiazda dowiedział się o istnieniu Borowczaka właśnie podczas wspomnianego strajku.

Głębokie analizowanie tych kłamstw nie ma wielkiego sensu, gdyż już z innego życiorysu Borowczaka dowiadujemy się, że „Wiosną 1980r. dołączył do grupy Wałęsy”. Nie dziwię się, że Borowczak gubi się we własnych kłamstwach, bo ja sam czytając jego wywiady zaczynam tracić orientację.

JAK BYŁO NAPRAWDĘ

Prawda o domniemanej działalności opozycyjnej Borowczaka jest prosta. JERZY BOROWCZAK NIGDY, A SZCZEGÓLNIE W LATACH SIEDEMDZIESIĄTYCH NIE BYŁ DZIAŁACZEM WOLNYCH ZWIĄZKÓW ZAWODOWYCH WYBRZEŻA! Borowczak poznał Bogdana Borusewicza, który niedługo przed sierpniowym strajkiem przedstawił go Bogdanowi Felskiemu i Ludwikowi Prądzyńskiemu. Byli oni rzeczywistymi działaczami WZZW w Stoczni Gdańskiej. Na kilka tygodni przed sierpniowym strajkiem Felski i Prądzyński zabrali Borowczaka ze sobą do Słupska, aby na prośbę Borusewicza mógł zobaczyć jak wygląda kolportaż ulotek. Najprawdopodobniej Bogdan Borusewicz zamierzał z czasem wciągnąć go w działalność KORu. Takie same próby podejmował wobec innych nowo poznawanych robotników. Był to jednak prywatny zamysł Borusewicza i nie miał on nic wspólnego z WZZW. Po decyzji podjęcia próby wywołania strajku Borusewicz dołączył Borowczaka do Felskiego i Prądzyńskiego, aby ci dwaj rozpoczynając strajk mieli do pomocy jeszcze jedną osobę. To oni byli rozpoczynającymi strajk. W tych kilku zdaniach zawiera się cała rzekoma działalność Borowczaka, która dzisiaj ma go uczynić świadkiem historii.

NIGDY PRZED TYM, ANI PO TYM JERZY BOROWCZAK NIE MIAŁ NIC WSPÓLNEGO Z DZIAŁALNOŚCIĄ WOLNYCH ZWIĄZKÓW ZAWODOWYCH WYBRZEŻA.

Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że niezależnie od tego czy jego pięciominutowy wybuch odwagi podczas strajku był sprawą przypadku czy osobistych zamysłów Borsuka, to jednak jest faktem, że przyłączył się do Felskiego i Prądzyńskiego i w rozpoczęciu strajku ma swój skromny udział. Nie jest moją intencją ujmować cokolwiek z faktu, że Borowczak był jednym z pierwszych, którzy nie podjęli pracy w dniu wybuchu strajku, ale prawdą jest, że do tego właśnie sprowadza się „niezwykły” jego wyczyn. Borowczak nie może oczywiście wiedzieć, że strajk wybuchł w tak szybkim tempie nie dlatego, że to on właśnie szedł obok Felskiego i Prądzyńskiego na czele strajkowego pochodu, tylko dlatego, że po dynamicznej akcji WZZowcow na zewnątrz stoczni , robotnicy wchodzili do niej zaopatrzeni w tysiące ulotek i byli na ewentualność strajku doskonale przygotowani.

Jest więc faktem niezaprzeczalnym, że to pojedyncze wydarzenie jest jedynym momentem, kiedy drogi Borowczaka w jakikolwiek sposób i w jakimkolwiek czasie zbliżyly się do Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża.

Uznając, że pomoc przy zatrzymaniu wydziału w stoczni jest jak najbardziej chwalebna, to jednak trzeba stwierdzić, że Borowczak postanowił stworzyć swoje kłamstwo, by móc je sprzedać za posady i pozycje dla siebie i rodziny, do których ani on, ani rodzina nie mieli żadnych kwalifikacji. Po drodze stał się równie głośny i nahalny jak jego pierwowzór Wałęsa i przy jego pomocy zepchnął pomału w cień swoich dwóch stoczniowych kolegów. Skromni, Bogdan Felski i Ludwik Prądzyński, którzy w przeciwieństwie do Borowczaka byli prawdziwymi działaczami WZZW, stali się dla mediów zaledwie cieniami „bohaterskiego” Jurka.

Borowczak lubi mówić o przygotowywaniu strajku

Sierpniowy strajk przygotowywały Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża. Borowczaka tam nie było, gdyż nie był częścią tej grupy. Informacje o strajku przekazywał mu Borusewicz w ilości potrzebnej do wsparcia Felskiego i Prądzyńskiego. Borowczak nie mógł brać i nie brał udziału w układaniu planu, czy formułowaniu treści odezwy do robotników, ani też w wydruku ulotek, ich kolportażu i innych działaniach przygotowawczych z tego prostego powodu, że ci którzy to robili nie mieli pojęcia o jego istnieniu !

Jeżeli Borusewicz rozmawiając z Bogdanem Felskim i Ludwikiem Prądzyńskim włączał w te rozmowy również Borowczaka chcąc go w to zaangażować, to była to jego prywatna sprawa i z przygotowaniem strajku przez WZZy nie miała nic wspólnego. Ciekawe jest też to, że kiedy Borusewicz spotykał się z nami koordynując przygotowania do strajku wspominał tylko o dwóch ludziach, których mieliśmy w stoczni. Nigdy nie mówił o Borowczaku, z czego można wnosić, że w tamtym momencie nawet on traktował go marginesowo. Jego rola została wyolbrzymiona dopiero po strajku dla potrzeb pózniejszej propagandy.

Przez wiele lat forsowane przez Borusewicza i Wałęsę kłamstwo o opozycyjnej karierze Borowczaka zagłuszało skutecznie pojawiające się od czasu do czasu świadectwa prawdy.

Przypomnę więc kilka faktów.

Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża były grupą około 30 aktywnych działaczy. Ta liczba czasem rosła czasem zaś malała. Wspierała ich równie nieduża grupa sympatyków.

NIKT SPOSRÓD TEJ MALEJ GRUPY NIGDY PRZED SIERPNIEM NIE SŁYSZAŁ O ISTNIENIU BOROWCZAKA. ŻADEN Z NAS NIE ZNAŁ GO I ON NIE ZNAŁ ŻADNEGO Z NAS I TYM BARDZIEJ NIKT Z NAS NIE PROWADZIŁ Z NIM ŻADNEJ OPOZYCYJNEJ DZIAŁALNOŚCI! Nie znali go ani liderzy WZZW, ani drukarze i kolporterzy. (Nazwisko Borowczaka pojawia się w jednym miejscu wspomnień Andrzeja Gwiazdy, który podaje je za Bogdanem Borusewiczem.)

Znajomość Borowczaka z Borusewiczem, a pózniej za jego sprawą z Felskim i Prądzyńskim w stoczni, nigdy nie zamieniła się w znajomość z kimkolwiek z nas. Do dnia dzisiejszego Borowczak nie potrafi wymienić żadnych nazwisk WZZowskich działaczy, którzy mogliby potwierdzić jego rzekomą przynależność.

We wrześniu 1981 roku Borowczak jako członek komisji zakładowej Solidarności Stoczni Gdańskiej, wykonując polecenie Wałęsy współzorganizował bojówkę, która w ramach wałęsowej czystki w związku, napadła na siedzibę drukarni ZR Gdańsk, wyrzucając z niej siłą pracujących tam drukarzy. Każdy z nich był działaczem Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Ich również nie znał borusewiczowy bohater Borowczak.

Jakiś czas temu, próbując nadać swym opowieściom minimalną choćby wiarygodność powołał się na dwie osoby z tak zwanej grupy Wałęsy. Z uwiarygodnienia życiorysu niewiele wyszło, gdyż jednym z nich był współtwórca kombatanckiej bajki Borowczaka, znany dzisiaj powszechnie jako TW Bolek, a drugim inny „gigant prawdomówności” znany jako TW Hela. Tymczasem pytany o takich ludzi jak chociażby Andrzej Bulc, który był jednym z pierwszych członków komitetu założycielskiego WZZW, nie miał pojęcia o kim mowa. Sytuację tą opisywał w swym artykule dr Sławomir Cenckiewicz.

W związku z tym, że Borowczak jest człowiekiem na tyle naiwnym aby stwierdzać, że był z ludzmi, których nigdy nie poznał, to często przy okazji udzielanych przez niego wywiadów dochodzi do sytuacji wręcz kosmicznie absurdalnych. Tak było kiedy jako usłużny „pożyteczny idiota” postanowił przekonywać o nieagenturalności Wałęsy.

Jeden z dziennikarzy zapytał go: „Czy w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża i potem - w czasie siernia 1980 roku – ktoś podejrzewał Lecha Wałęsę o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa? Borowczak rzuca zdecydowanie: „Co za pomysł. Nikt”. Jest to chyba pierwszy przypadek w historii świata, kiedy ktoś wie co mówili i myśleli ludzie, których nigdy nie poznał.

W innym wywiadzie próbował wykazać niewinnośc Wałęsy wobec zarzutów o współpracę z bezpieką stwierdzając: „Tyle spotkań odbyliśmy z Andrzejem Gwiazdą, Lechem Kaczyńskim, Bogdanem Borusewiczem. Nigdy żaden z nich nawet cieniem, grymasem twarzy nie zdradził żadnych pretensji do Lecha Wałęsy”.

I znów kilka kłamstw w jednym krótkim stwierdzeniu. Okazuje się po raz kolejny, że odbywał on spotkania z ludzmi, których nigdy w tamtym czasie nie widział na oczy. O ś.p. Lechu Kaczyńskim, Borowczak przez całe lata opowiadał z arogancją, że nigdy w opozycji nic nie znaczył i tak naprawdę praktycznie w niej nie był, a teraz okazuje się, że miał z nim jakieś ważne spotkania i to w dużej ilości. W sprawie podejrzenia agentury Wałęsy, to oczywiście Borowczak nie może wiedzieć, że przez długi czas Wałęsa nie miał wstępu na spotkania w mieszkaniu Gwiazdów, czy to, że trzymany był zawsze z daleka od najważniejszych informacji, jak również to, że słynny dziś Bolek, został z WZZów usunięty na dwa miesiące przed strajkiem, za sprawą właśnie decyzji Joanny i Andrzeja Gwiazdów. Pojawił się ponownie dopiero przed samym strajkiem w stoczni, za sprawą błagalnej interwencji Borusewicza, ale to już osobna historia na inną okazję.

Cały zabieg wprowadzenia Borowczaka do historii jako jej twórcy i świadka jest tak absurdalny jak tylko może być.

Wyobraźmy sobie taką oto sytuację: na zjazd trzydziestoosobowej klasy przyjeżdża po latach ktoś kto twierdzi, że był nie tylko uczniem tej klasy, ale nawet jej liderem. Nie zna go żaden uczeń, ani też żaden z nauczycieli. Jedyny, który twierdzi że go pamięta, to ten, który spędził swoje szkolne lata w oślej ławce za to, że nagminnie kłamał i oszukiwał.

Taka sytuacja jest dla wiekszości normalnych ludzi nie do wyobrażenia. Tymczasem nam każe się przyjąć taki absurd za prawdę w sytuacji dotyczącej historycznego świadectwa. Dzieje się tak dlatego, że jeden kłamca tworzy historię, której nie mogą potwierdzić ci, którzy ją znają. Tak więc musi on wymyślić innego świadka, który w zamian za wymyślony opozycyjny życiorys i atrakcyjne posady, potwierdzi z kolei każde kłamstwo, które jego twórca mu podsunie. Ten mechanizm jest dziś szeroko stosowany i z pomocą głównego nurtu mediów przynosi jego uzytkownikom często oczekiwane rezultaty.

Niestety nie wszystkie kłamstwa Borowczaka są tylko żałosnym wytworem chorej wyobrazni. Wiele z jego wynurzeń jest bezczelną obrazą innych i przykładem krańcowego łajdactwa. Wypowiadając się na temat perfidnego rozbicia przez Wałęsę sierpniowego strajku w trzecim dniu jego trwania, nie tylko łże w sposób absolutnie bezczelny, ale przede wszystkim pluje w twarz oszukanym wówczas stoczniowcom. Z całą arogancją stwierdza: „A 16 sierpnia okazało się, że groził nam rozłam, bo wielu stoczniowców dało nogę, (?!) gdy dyrekcja zgodziła się na nasze żądania”.

Borowczak jest chyba jedynym człowiekiem na ziemi, który za rozłożenie sierpniowego strajku wini strajkujących stoczniowców. Przypomnę, że nawet dzisiejsza ulubienica rządzących elit, Henryka Krzywonos opowiada gdzie tylko może, jak to wrzeszczała z przerażenia kiedy jej dzisiejszy idol Bolek wystawił wszystkich do wiatru. Tymczasem Borowczak wyjaśnia nam wszystkim, że to stoczniowcy okazali się tchórzami i „dając nogę” położyli strajk. Nie przeszkadza mu nawet fakt, że jak zwykle w innym wywiadzie mówi już zupelnie co innego, stwierdzając: „Lech odczytał wyniki głosowania i powiedział – uważam strajk za zakończony”.

Mówiąc o początkach sierpniowego strajku należy również przypomnieć, że Borowczak stał się narzędziem w rękach Wałęsy już w pierszych momentach zdradzieckich pertraktacji Wałęsy z dyrektorem stoczni. Borowczak spełnił kluczową rolę w wyeliminowaniu przez Wałęsę młodych i bezkompromisowych członków pierwszego komitetu strajkowego, a w tym związanego z Anną Walentynowicz, Piotra Maliszewskiego.

Swój stosunek do kolegów stoczniowców Borowczak potwierdził, kiedy to zaangażował się w obronę Wałęsy przed oskarżeniami o współpracę z bezpieką. Pytany o nagranie wyznania Wałęsy (którego nigdy nie słyszał) odpowiada reporterowi: „Pan Bulc już teraz mówi, że Wałęsa się nie przyznał, tylko dali mu zdjęcia i on rozpoznawał tych stoczniowców”. Przypomnę, że mówi to rzekomy działacz opozycji i pózniejszy przewodniczący stoczniowej Solidarności. On przecież tylko (!) rozpoznawał tych stoczniowców i tylko (!) wydawał ich w łapy bezpieki.

Na marginesie przypomnę, że podczas wykonywania zlecenia obrony TW Bolka, Borowczak posuwał się do opluwania prawdziwych działaczy i liderów WZZów. Należy przypuszczać, że dzisiaj, kiedy jego pan przyznał się publicznie do współpracy „wściekły pies ogrodnika” musi być bardziej niż kiedykolwiek zdezorientowany.

Można by przyjąć, że ostatnie ataki na Andrzeja Gwiazdę są wynikiem tego ogłupienia sytuacją, gdyby nie fakt, że takie podłe ataki są jego specjalnością od wielu już lat. Długa lista brudnych ataków zawiera takie nazwiska jak Joanna Gwiazda, Krzysztof Wyszkowski czy Anna Walentynowicz.

Jeszcze nie tak dawno ten mizerny charakter i jednodniowy „bohater” wyrzucał z siebie jad nienawiści wobec ś.p. Lecha Kaczyńskiego, nazywając go tchórzem. Jego zleceniodawcy nie poinformowali go, że Lech Kaczyński rozpoczynał swą opozycyjną działalnośc na długie lata przed tym, zanim on - „dzielny” Borowczak - dowiadywać się miał w dalekim Egipcie o Wolnych Związkach, do których mimo deklarowanego zapału nigdy jakoś nie trafił. Atak na Lecha Kaczyńskiego nie był jednak najwiekszą podłością jakiej kiedykolwiek dopuścił się ten obrzydliwy człowiek.

I tu dochodzimy do najbardziej parszywego łobuzerstwa, którego Jerzy Borowczak dopuścił się wobec ś.p. Anny Walentynowicz. I chociaż wbrew wszystkim bandyckim zabiegom całej grupy łajdaków, historia na zawsze zapisała jej skromną postać jako Annę Solidarność, to nie zmniejsza to w żadnej mierze obrzydliwości postępku Borowczaka.

Już od pierwszych chwil po strajku Borowczak opowiadał jak to nie mogąc pogodzić się z krzywdą wyrzadzoną pani Ani, własnie on postanowić miał wraz z Borusewiczem, przy ewentualnej skromnej pomocy B.Felskiego i L.Pradzynskiego, zatrzymać całą stocznię i walczyć o nią do ostatniej kropli krwi.

To szydercze kłamstwo glosił nawet po jej tragicznej śmierci. To właśnie na tej teorii, oparł caly swój zakłamany życiorys.

W nieskończonej ilości wywiadów opowiada już trzydzieści lat o wielkim uczuciu solidarności, a nawet przyjazni z nią. Anna Walentynowicz cieszyła się w naszej WZZowskiej rodzinie tak ogromnym szacunkiem, iż niełatwo jest zachować spokój wspominając krzywdę, jaką wyrządził jej ten odrażający czlowiek.

Przypomnę jednak, że już kilka miesięcy (!) po tym jak miał rzekomo bohatersko rozpocząć strajk w jej obronie, Jerzy Borowczak stał się motorem i siła napędową obrzydliwej napaści na nią. Najpierw za przykładem Wałęsy obrzucał ją publicznie wszelkiego rodzaju błotem fałszywych oskarżen, po to by doprowadzić do jej wyrzucenia z prezydium MKZ Gdańsk.

Decyzję wyrzucenia Anny Walentynowicz uzasadniono nastepująco: „Z uwagi na nie wywiązywanie się z obowiązku członka Prezydium, oraz niegodne reprezentowanie naszego związku, odwołuje się natychmiastowo kol. Annę Walentynowicz z Prezydium MKZ Gdańsk”.


BOROWCZAK NIE TYLKO ZŁOŻYŁ SWÓJ PODPIS POD TĄ HANIEBNĄ DECYZJĄ, ALE Z CAŁYM ZAPAŁEM PODJĄŁ SIĘ ROLI PRZEWODNICZENIA KOMISJI DYSCYPLINARNEJ, ROZPATRUJĄCEJ SPRAWĘ ANNY WALENTYNOWICZ ! Szczególowy opis tej sytuacji znalezć można w poświęconej Annie Walentynowicz ksiązce dr. Sławomira Cenckiewicza pt. „Anna Solidarność”.

Tak więc Borowczak, który całą swą karierę zbudował na wysługiwaniu się kłamcy i agentowi bezpieki stwierdzał teraz, zaledwie kilka miesięcy po słynnym strajku, że Anna Walentynowicz niegodnie reprezentowała Solidarność.

Anna Walentynowicz była prześladowana przez komunistyczną bezpiekę przez długie lata w każdy możliwy sposób. Wielokrotnie aresztowana i więziona, przeżyła próbę otrucia, przyjęła z godnością niezliczoną ilośc trudnych do wyobrażenia upokorzeń. Przy całej tej liscie esbeckich prześladowań nie miała zwyczaju narzekać. Przyjaciołom zwierzała się jednak, że najbardziej bolesną krzywdę wyrządzono jej uznając ją za niegodną reprezentowania Solidarności, której dała początek. Czuła się zdradzona i oszukana.

Sam Borowczak nie zakończył na tym swej podłej zdrady. Przez następnych niemal trzydzieści lat prowadził krucjatę kłamstw i pomówień przeciwko pani Ani. Były to kłamstwa najgorszego gatunku nie tylko dlatego, że były wyjątkowo brudne, ale również dlatego, że powodowane były ordynarną, prymitywną chęcią zysku. Ona sama przez te wszystkie lata nie wypowiedziała jednego słowa do tego obrzydliwego człowieka, odmawiając podania mu ręki.

Jakim parszywym trzeba więc być charakterem, aby po jej tragicznej śmierci, publicznie podawać się za jej przyjaciela. Podczas żałoby po smierci pani Ani, Borowczak pojawiał się w każdym możliwym miejscu i z kamienną twarzą opowiadał o swej bliskości z nią, o rzekomych wizytach w jej mieszkaniu, wspólnej herbacie i ciasteczkach.

O charakterze Jerzego Borowczaka i jego umysłowych możliwościach najlepiej świadczy inna wypowiedz z cytowanego na wstępie wywiadu. Po chorych wynurzeniach na temat Andrzeja Gwiazdy i Jarosława oraz Lecha Kaczyńskich, raczy nas „refleksją” na temat obchodów kolejnej rocznicy sierpniowego strajku.

Z radością zadowolonego z siebie idioty ogłasza: „Fundacja Solidarności 14 sierpnia tego roku zorganizowała dyskotekę w namiocie na terenie stoczni. Ludzie, ponad dwie setki, bawili się do godziny 22. Następnym razem skończymy zabawę o północy”.

Temu patologicznemu kłamcy, o takich wlaśnie intelektualnych możliwościach i całkowitym braku jakichkolwiek moralnych wartosci, powierzono dzisiaj jedną z najważniejszych funkci w Eurpejskim Centrum Solidarności,odpowiedzialnym za zachowanie i przekazanie młodemu pokoleniu prawdy o naszej najnowszej historii.

W 2008 roku Ryszad Snieżko, były radny miasta Gdańska opisał brudną historię kariery Borowczaka w atrykule zatytułowanym - Jerzy Stanisław Borowczak – chodząca „legenda Solidarności” (?) Autor zakończył swój tekst słowami: „J.S. Borowczak jest synonimem cwaniactwa, prywaty, układów, kolesiostwa, niekompetencji i protekcji i używając słów pani prof. Staniszkis należy do tzw. klasy pasożytniczej”.

Od siebie dodam tylko: jak każda inna – gnida.

Lech Zborowski

Samstag, 13. August 2011

„MOŻNA BYĆ ŚWINIĄ, ALE TRZEBA MIEĆ TROCHĘ TAKTU”

Trafiłem właśnie na krótki wywiad z przewodniczącym związku Solidarność Piotrem Dudą.
Z pozoru nudna wypowiedź na temat planowanych obchodów 31 rocznicy Solidarności 80, niemal natychmiast przypomniała mi popularne powiedzenie: „Można być świnią, ale trzeba mieć trochę taktu”.

Pan Duda wyraźnie zadowolony z siebie obwieszcza między innymi, że na planowane uroczystości nie zamierza zaprosić Jarosława Kaczyńskiego. Żadna to niespodzianka. W końcu wszelkie oznaki niechęci do szefa największej partii opozycyjnej są obsesją wielu „użytecznych idiotów”.

Zainteresował mnie nie tyle stosunek pana Dudy do Jarosława Kaczyńskiego ile ociekające fałszem i bezgraniczną głupotą uzasadnienie tej decyzji. Otóż szef związku postanowił raptem zadbać o jego apolityczność z uwagi na zbliżające się wybory. Ten cel pan Duda postanowił osiągnąć zapraszając nie tylko premiera, prezydenta, marszałków obu izb, ale również posłów i senatorów. Najwyrażniej według pana Dudy, żaden z nich nie reprezentuje żadnej partii politycznej, a wybory są im wszystkim całkowiecie obojętne. Apolityczność ma zagwarantować natomiast wykreślenie z listy zaproszonych Jarosława Kaczyńskiego.

Kretynizm tego założenia pan Duda próbuje zneutralizować dalszymi wyjaśnieniami. Tak więc tłumaczy nam, że Donald Tusk został zaproszony nie jako szef partii politycznej lecz jako premier. Ta logika Kalego każe mi zapytać: czy gdyby panu Dudzie przyszło organizować obchody Solidarności 80 w czasie prezydentury Jaruzelskiego, to czy zastosował by takie samo założenie? Czy rownież obwieściłby nam, że zaprasza go, nie jako komunistycznego zbrodniarza, ale jako prezydenta?

Pan Duda wyraźnie zapomniał, że Solidarnośc 80 i pamięć o niej należy do nas wszystkich. Zapomniał też, że fakt, iż załapał się na ciepłą posadkę w instytucji o tej samej nazwie nie oznacza, że może te uroczystości traktować jak własne imieniny.

Pan przewodniczący w swym pędzie do postawy politycznie bezpiecznej zapomniał również, że Solidarność 80 nigdy nie była apolityczna. Był to ruch społeczny reprezentujący określone idee i wartości. Przynajmniej do czasu zanim został z nich okradziony przez tych, których z taką radościa pan Duda postanowił zaprosić. Zarówno premier jak i prezydent i obaj marszałkowie dawno już przestali reprezentować postawy zgodne z tamtymi wartościami.

Na koniec swego jakże „intelektualnego” wywodu pan Duda wyraża swe niezdrowe podniecenie faktem, że zaproszony przez niego Lech Wałęsa raczył stwierdzić, że zastanowi się czy go łaskawie uszczęśliwi swoim ewentualnym przybyciem. Panu Dudzie nie przeszkadza oczywiście fakt, że nawet najmłodsi Polacy kojarzą go dziś z agentem bezpieki i człowiekiem, który sprzedał nie tylko idee i wartości tamtej Solidarności, ale zwyczajnie losy naszej Ojczyzny. Nie wiem czy zapoczątkowana przez rodzinę Wałęsy przypadłość pomroczności jasnej przechodzi na innych poprzez fotel przewodniczącego, ale objawy prezentowane przez pana Dudę wydają się bardzo podobne.

Najwyrażniej przypomnienie przez Jarosława Kaczyńskiego, gdzie 31 lat temu była Solidarnośc, a gdzie zomo, stanowi powód do jego eliminacji z listy zaproszonych. Natomiast nie tak dawne stwierdzenie Wałęsy: „niech ta Solidarność dogorywa” każe panu Dudzie paść na kolana i prosić ten symbol hańby o łaskawe przybycie.

Pan Duda nie jest jednak dla Jarosława Kaczyńskiego do końca bezlitosny. Stwierdza bowiem, że jeśli się pojawi nieproszony, to go nie wyrzuci. Ta wspaniałomyślność przewodniczącego jest wręcz wzruszająca. Zwłaszcza w porównaniu do sejmu, którtego reprezantantów tak chętnie zaprasza , a którego straż nie wpuściła niedawno na galerię działaczy Solidarności, twierdząc, że dla tej organizacji nie ma tam miejsca. Żeby było zabawniej zaprotestowali przeciwko temu posłowie partii kierowanej przez tego okropnie upolitycznionego Jarosława Kaczyńskiego.

Cóż można jeszcze powiedzieć panie Duda?
Może tylko przypomnę, że jak mówi powiedzenie: „można być świnią, ale trzeba mieć trochę taktu”.

Lech Zborowski
wzzw.wordpress.com

Sonntag, 12. Juni 2011

NIESFORMALIZOWANE ZWIĄZKI MARSZAŁKA BORUSEWICZA

Marszałek Senatu i mój były opozycyjny kolega ogłosił właśnie, że wstępuje do Platformy Obywatelskiej.

W normalnym świecie przystąpienie do jakiejś partii jest zjawiskiem zwyczajnym i postrzeganym jako wynik wolności wyboru takiej czy innej życiowej idei. Nawet jeżeli taka decyzja wydaje się drastyczną zmianą poglądów to nie musi być zjawiskiem negatywnym. Wystarczy przypomnieć Ronalda Reagana, który swego czasu przeszedłz obozu demokratów do republikanów, wygłaszając słynną kwestię, że to nie on odszedł z partii, lecz partia zdradziła swoich członków.

W  przypadku Bogdana Borusewicza sytuacja wygląda jednak nieco inaczej. Patrząc na efekty jego marszałkowskich poczynań nikt
w Polsce nie może mieć wątpliwości, że swoje stanowisko zawdzięcza nie tyle jakimś specjalnym kwalifikacjom, ile przypisywanym mu zasługom w działalności antykomunistycznej. Tak więc w tej sytuacji jego postawa podlega nieco innej ocenie.

Borusewicza nie porzuciła żadna partia, nie oszukała żadna grupa i nie zawiodła żadna idea. On najzwyczajniej w świecie przeszedł
z jednej strony barykady na drugą, kiedy okazało się, że po stronie na której wcześniej wymachiwał biało czerwoną flagą, nie tylko można nieźle oberwać, ale przede wszystkim nie będzie dyplomów i orderów, a już z całą pewnością ciepłych stołków.

W jednym z moich wcześniejszych komentarzy napisałem o nim: „Dzisiaj wiem, że przeszedł on na drugą stronę barykady, którą sam kiedyś stawiał nie po to by wygrać bitwę w słusznej sprawie, ale po to by jak wielu innych znaleźć się bliżej przysłowiowego koryta”. Sama jego decyzja nie jest więc żadnym zaskoczeniem i nie warta jest dalszych komentarzy. 

Chcę jednak zwrócić uwagę na bardzo istotne, moim zdaniem, stwierdzenie marszałka. Prosząc o przyjęcie do PO stwierdził, 
że do tej pory był „w niesformalizowanym związku partnerskim z Platformą” (!) I tu wlaśnie wychodzi cała obrzydliwość postawy Bogdana Borusewicza.


Kiedy zaczynał piąć się po szczeblach politycznej kariery, deklarował się swym wyborcom jako kandydat niezależny i nie związany z żadną partią. Podobnie kiedy obejmował stanowisko Marszałka Senatu udawał człowieka niezależnego. Dzisiaj nie tyle deklaruje zmianę swej rzekomej niezależności na partyjną przynależność, ile zwyczjnie arogancko przyznaje, że cały ten czas był „w niesformalizowanym związku z Platformą”.

Nie można więc nie zadać pytania, kiedy tak naprawde mentalność ideologicznej prostytutki stała się tak bliska naturze Bogdana Borusewicza? Jeżeli dzisiaj dowiadujemy się, że tak naprawdę był on już częścia układu, czy jak on sam określił „nieformalnego związku”, w czasie kiedy deklarował się być niezależnym reprezentantem, to ja się pytam – kim był, kiedy będąc z nami
w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża podawał się za działacza antykomunistycznej opozycji?

Pytanie jak najbardziej przecież logiczne. Zwłaszcza, że uzasadniając swoją obecną decyzję zapewnił swoich „nowych” partyjnych kolegów, że: „Jesteśmy razem, idziemy wspólna drogą i będziemy razem”. Dokładnie takie same deklaracje słyszeliśmy, kiedy w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża starał się zdobyć zaufanie młodych robotników, którzy się tam wówczas pojawiali.

Nie spodziewam się odpowiedzi, ale muszę zadać pytanie. Panie marszałku Borusewicz, kiedy tak naprawdę rozpoczął się pański „niesformalizowany związek” z formacjami z drugiej strony barykady ?

Lech Zborowski

Dienstag, 17. Mai 2011

Oświadczenie Krzysztofa Wyszkowskiego z dnia 16 maja 2011 r.


Sąd Apelacyjny w Gdańsku wyrokiem z dnia 24 marca 2011 r. nakazał mi opublikowanie w audycjach TVP i TVN przeprosin wobec Lecha Wałęsy za to, że w 2005 roku powiedziałem, że „współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa i pobierał za to pieniądze”. Według tego orzeczenia mam w dodatku stwierdzić, że „To oświadczenie stanowiło nieprawdę”.
W ostatnich dniach telefonują do mnie dziennikarze pytając, czy zlecę stacjom telewizyjnym wykonanie tego wyroku, ponieważ , jak miał ich poinformować TVN, dotychczas takiego zamówienia nie złożyłem, a wyznaczony przez sąd termin wykonania już minął. Przekazano mi również informację , też mającą pochodzić z TVN, że w wypadku odmowy wykonania wyroku, może go wykonać na własny koszt Lech Wałęsa, a następnie dochodzić zwrotu tych kosztów ode mnie przez komornika.
Mam poczucie, że Lech Wałęsa może bez problemu uzyskać poparcie TVN dla każdego dowolnego kłamstwa, ale ostrzegam, że w wypadku upowszechniania jakiegokolwiek oświadczenia w moim imieniu, a bez mojej zgody, będę dochodził swoich praw na drodze sądowej. Co do wyroku, to - posługując się formułą wypracowaną przez jednego z moich towarzyszy walki z kłamstwem, wspólnie rozpoczętej ponad trzydzieści lat temu w Komitecie Obrony Robotników - oświadczam:
Sąd - wykonując prawo - może rozmaite rzeczy. Moim zdaniem nie może jednak niczego włożyć w moje usta. Może orzec o obowiązku przeprosin i rozmaite inne postanowienia może... Ale nie może mnie zmusić, czy nakłaniać, do złożenia konkretnie sformułowanego oświadczenia, jeżeli miałbym głosić nieprawdę, zaświadczać coś, o czym nie jestem przekonany, albo - czego zupełnie nie rozumiem. Sąd zapewne lepiej ode mnie wie, że takie oświadczenie woli nie ma żadnej mocy prawnej [jako złożone pod przymusem lub w niewiedzy]. Jak rzekł dawno temu Stanisław Ossowski: co stałoby się z przekonaniem Anglików o insularnym charakterze ich ojczyzny, gdyby obłożyć takie twierdzenie ścisłym administracyjnym zakazem (lub nakazem)?
A gdyby sąd dowolną kazuistyką, czy dialektyką prawną, skłaniał mnie do przekonania (i publicznego głoszenia), że PRL była jednym z wydań niepodległego państwa polskiego albo KPZR wzorową partią demokratyczną świecącą Europie czy światu przykładem - czy mogę usłuchać wezwania do wygłoszenia takiego dictum, jako własnego przekonania? I kto ma prawo stosować środki przymusu doprowadzające człowieka do schizofrenii osądów, by przekonanie było sobie, a głoszone tezy – sobie?
Sądzę, że postanowienie sądowe co do przeprosin w tej postaci jest niczym więcej jak przekroczeniem (obrazą)  czy kreowaniem prawa, które urąga wszystkiemu naraz: prawdzie, zdrowemu rozsądkowi, świadectwu źródeł i faktów, wolności słowa i przekonań, podmiotowości skazanego, który miałby głosić zdania, o których najlepiej wie, że urągają prawdzie. Jeśli sąd drwi z prawa nie pozostaje nic innego jak obywatelski sprzeciw w formie obrony prawa przed sądami i prawnikami. Można rzec - elementarne i niezbywalne nieposłuszeństwo.
Krzysztof Wyszkowski

Mittwoch, 30. März 2011

LECHU, BYŁEŚ AGENTEM BEZPIEKI !


Jak można było przewidzieć jedynym wnioskiem jaki TW. Bolek wyciągnął z ostatniego wyroku ( czytaj: wybryku ) tak zwanego sądu jest przekonanie, że teraz może wreszcie publicznie szantażować historyków i naukowców, którzy mają czelność dotykać jego brudnego życiorysu.
W krótkim, ale jakże celnym artykule pod tytułem „Czy mnie też pozwie Lech Wałęsa”, Tomasz P. Terlikowski wykazuje w doskonały sposób niebezpieczeństwo postawy sądu jak i absurd zachowania kompletnie już oszołomionego i moim zdanie zdesperowanego Wałęsy. Nie będę przytaczał całego tekstu , polecam jednak jego lekturę.
Chcę zwrócić uwagę na doskonały końcowy wniosek, który jest również świetną sugestią dla nas wszystkich. Tomasz Terlikowski kończy swój artykuł uwagą: „tej sprawy nie należy sprowadzać jednak do problemów osobistych Lecha Wałęsy, czy też szerzej jego braku umiejętności do rozliczenia się z własną przeszłością. Ona ma także groźny wymiar. Jeśli bowiem historycy będą ciągani po sądach za to, że rzetelnie opisują rzeczywistość, to zrobi się naprawdę groźnie”.
Autor nie ogranicza się do wniosku. Podaje również prostą formę działania. Pan Terlikowski pisze:
I dlatego trzeba mocno protestować, choćby informując Lecha Wałęsę: „Panie Prezydencie ja też przyjmuję fakt, że w latach 1970-1976 był pan tajnym współpracownikiem o pseudonimie „Bolek” i ze smutkiem stwierdzam, że choć mógł się pan z tej sprawy rozliczyć, to wybrał pan niszczenie dokumentów za czasów swojej prezydentury.
Czy mnie też chce Pan pozwać?”
Postanowiłem przyłączyć się do sugestii pana Terlikowskiego. Moja cierpliwość jednak dawno się już wyczerpała i dyplomatyczny język pana Terlikowskiego zostawiam innym.
Tak więc powiem wprost:
LECHU, BYLEŚ AGENTEM BEZPIEKI CZYLI DONOSICIELEM I KAPUSIEM !
Ja o tym wiem, ty o tym wiesz i wiedzą o tym Polacy.
Kiedyś w końcu dowie się o tym twój życzliwy „sąd”. Chętnie mu o tym opowiem. Czekam na wezwanie.
Lech Zborowski